Uwięziona. Марсель Пруст
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Uwięziona - Марсель Пруст страница 5
Franciszka przychodziła rozpalić ogień; iżby lepiej chwycił, rzucała kilka gałązek, których zapach, zapomniany przez całe lato, opisywał dokoła kominka magiczny krąg. Oglądałem w tym kręgu samego siebie czytającego to w Combray to w Doncières i, siedząc w swoim pokoju w Paryżu, czułem się równie radosny, co gdybym się właśnie wybierał na spacer w stronę Méséglise, lub odnalazł Roberta i jego przyjaciół na ćwiczeniach w polu. Właściwa wszystkim ludziom przyjemność odnajdywania wspomnień zamagazynowanych przez pamięć najżywsza bywa u tych, których, z jednej strony, przemoc fizycznych cierpień oraz codzienna nadzieja wyzdrowienia pozbawiają szukania w naturze obrazów pokrewnych tym wspomnieniom, z drugiej zaś strony zostawiają nieco wiary, że zdołają to niebawem uczynić. Dzięki tej wierze zachowują w stosunku do owych obrazów uczucie pragnienia, apetytu, nie patrzą na nie jedynie jak na wspomnienia, jak na obrazy. Ale gdyby nawet obrazy te miały być dla mnie zawsze tylko obrazami, i gdybym, przypominając je sobie, miał je tylko oglądać, i tak odtwarzały one nagle we mnie, z całego mnie, mocą identycznego wrażenia, dziecko, młodzieńca, którzy je widzieli. Zachodziła nietylko zmiana pogody lub zapachu w pokoju, ale różnica wieku, substytucja osoby. Zapach gałązek w mroźnem powietrzu był niby kawał przeszłości; wyłaniała się w moim pokoju niewidzialna ławica lodowa oderwana od dawnej zimy, często zresztą nasycona jakimś zapachem, oświetleniem, niby odmiennemi latami, w których, zanim je nawet uświadomiłem sobie, zanurzałem się ogarnięty weselem oddawna porzuconych nadziei. Słońce docierało do łóżka, przebywało przejrzystą ściankę mego wychudłego ciała, grzało mnie, rozpalało mnie jak kryształ. Wówczas, niby zgłodniały rekonwalescent, sycący się zgóry wszystkiemi zabronionemi jeszcze potrawami, zastanawiałem się, czy małżeństwo z Albertyną nie zepsułoby mojego życia, każąc mi podjąć zbyt ciężkie dla mnie brzemię poświęcenia się drugiej istocie, a zarazem zmuszając mnie do życia poza samym sobą wskutek ustawicznej obecności Albertyny i pozbawiając mnie na zawsze rozkoszy samotności.
I nietylko tych rozkoszy. Nawet kiedy żądamy od dnia jedynie pragnień, istnieją pewne pragnienia – zrodzone już nie z rzeczy, ale z osób – których cechą jest to, że są indywidualne. Jeżeli, wstając z łóżka, rozsuwałem na chwilę firanki, czyniłem to nietylko tak jak muzyk otwiera na chwilę fortepian, aby sprawdzić czy na balkonie i na ulicy słońce ma ściśle tę samą tonację co w mojem wspomnieniu; czyniłem to także poto, aby ujrzeć jakąś praczkę niosącą kosz z bielizną, piekarkę w błękitnym fartuchu, mleczarkę z białemi płóciennemi rękawami, przytrzymującą hak, na którym wiszą bańki z mlekiem, jakąś hardą blondynkę w towarzystwie guwernantki, słowem obraz, który różnice linij – ilościowo może nieznaczne – mogą uczynić tak odmiennym od wszelkiego innego obrazu, jak różnica dwóch nut zmienia muzyczną frazę; brak tego widoku pozbawiłby dzień celów, jakie mógł nastręczać mojej żądzy szczęścia. Ale jeżeli nadwyżka radości, zrodzona z widoku kobiet niepodobnych do wyobrażenia sobie a priori, czyniła mi ulicę, miasto, świat bardziej upragnionemi, godniejszemi zwiedzenia, budziła ona we mnie zarazem żądzę wyzdrowienia, wychodzenia z domu, wolności – bez Albertyny. Ileż razy – w chwili gdy nieznana kobieta, o której miałem marzyć, mijała dom, to pieszo, to całą chyżością auta – cierpiałem, że ciało moje nie może podążyć za spojrzeniem które ją doganiało; że nie może, dosięgając jej niby wystrzelone z rusznicy przez okno, zatrzymać pierzchającej twarzy, zwiastującej mi nadzieję szczęścia, którego, uwięziony jak teraz, nie zaznałbym nigdy.
Zato od Albertyny niczego się już nie mogłem spodziewać. Z każdym dniem wydawała mi się mniej ładna. Dodawało jej uroku jedynie pragnienie, jakie budziła w innych, kiedy, dowiadując się o tem pragnieniu, zaczynałem na nowo cierpieć i chciałem im ją wydrzeć. Mogła mi sprawić ból; dać radości – nie. Jedynie samem cierpieniem trwało moje nudne przywiązanie. Gdy cierpienie ustępowało, a wraz z niem potrzeba ukojenia go, wiążąca całą moją uwagę niby okrutna rozrywka, czułem nicość jaką Albertyna jest dla mnie, jaką ja muszę być dla niej. Byłem nieszczęśliwy że ten stan trwa; chwilami pragnąłem dowiedzieć się o niej czegoś okropnego, czegoś coby mogło nas poróżnić, coby nam się pozwoliło pogodzić i uczynić odmiennym i podatniejszym łańcuch który nas łączył – aż do chwili mego uleczenia.
Na razie, szukałem pomocy tysiąca okoliczności, tysiąca uciech, aby dostarczyły Albertynie złudy owego szczęścia ze mną, którego nie byłem zdolny jej dać. Byłbym chciał, natychmiast po wyzdrowieniu, pojechać do Wenecji; ale jak to zrobić, gdybym się ożenił z Albertyną? Już w Paryżu byłem o nią tak zazdrosny, że kiedym się decydował ruszyć z domu, to tylko poto aby jej towarzyszyć! Nawet kiedym zostawał całe popołudnie w domu a ona jechała na spacer, myśl moja towarzyszyła jej, opisywała daleki siny widnokrąg, stwarzała dokoła mnie ruchomą i mglistą strefę niepewności. „Iluż mąk rozstania (powiadałem sobie) oszczędziłaby mi Albertyna, gdyby, widząc że już nie wspominam o małżeństwie, zdecydowała się kiedy nie wrócić ze spaceru, gdyby pojechała na dobre do ciotki, tak abyśmy się nie musieli żegnać!” Serce moje, od czasu jak się jego rana zabliźniała, nie było już zrośnięte z sercem Albertyny; mogłem ją w wyobraźni przesuwać, oddalać bez bólu. Gdyby nie wyszła za mnie, wyszłaby pewnie za innego, a gdyby została wolna, miałaby może owe miłostki, któremi się tak brzydziłem. Ale było tak ładnie, byłem tak pewny że Albertyna wróci wieczorem, że nawet jeżeli ta myśl o jej możliwych wybrykach przychodziła mi do głowy, mogłem, przez akt woli, uwięzić Albertynę w partji mojego mózgu, gdzieby miała nie więcej znaczenia, niżby go dla mego realnego życia miały przywary urojonej osoby; poruszając uelastycznione zawiasy swojej myśli, z energją, jaką czułem w głowie – energią fizyczną i umysłową niby ruch mięśniowy i inicjatywę duchową – przezwyciężyłem obsesję w której żyłem dotąd. Zaczynałem się poruszać w wolnem powietrzu, na wysokości, z której poświęcenie wszystkiego na to aby zapobiec małżeństwu Albertyny z kimś innym i aby wznieść zaporę jej skłonności do kobiet, zdawało mi się czemś równie niedorzecznem, jak byłoby niedorzeczne w oczach człowieka, któryby jej nie znał.
Zresztą, zazdrość należy do owych napadowych chorób, których przyczyna jest kapryśna, despotyczna, zawsze identyczna u tego samego chorego, czasem zupełnie różna u innego. Jedni astmatycy uśmierzają atak otwierając okna, wdechając silny wiatr, górskie powietrze; inni chroniąc się w centrum miasta, w pokój pełen dymu. Nie ma prawie zazdrośników, których zazdrość nie dopuszczałaby jakiegoś ustępstwa. Jeden godzi się ze zdradą, byle mu ją kobieta wyznała; inny, byle mu ją ukryła; ostatecznie jedno warte jest drugiego, o ile bowiem jeden zazdrośnik bardziej jest oszukany przez to że mu się kryje prawdę, drugi szuka w tej prawdzie pokarmu, spotęgowania, odnowy swoich cierpień.
Co więcej, te dwie odwrotne manje zazdrości wybiegają często poza słowa, czy to błagając o zwierzenia czy też odtrącając je. Spotyka się mężczyzn zazdrosnych jedynie o kobiety, z któremi ich kochanka ma stosunki zdala od nich, ale godzących się na to aby się oddawała innemu mężczyźnie, byle z ich upoważnieniem, blisko nich i o ile zgoła nie w ich oczach, to bodaj pod ich dachem. Ten wypadek dość częsty jest u mężczyzn starszych, zakochanych w młodej kobiecie. Czują trudność podobania się, czasem niemożność zaspokojenia jej; w obawie zdrady, wolą pozwolić odwiedzać