Popioły. Stefan Żeromski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Popioły - Stefan Żeromski страница 17

Popioły - Stefan Żeromski

Скачать книгу

Z łodzi wydawało się, że w okrąg sunie zniszczony jakiś ląd, niepodobna ziemia, zorana skibami, ruda, sczerwieniała od martwych piachów, od śladów rozpętanych, czarnych nawałnic zimy. Były momenty, że płynęła wprost na łódź tafla olbrzymia jak strop wielkiej sali, ostrymi krajami swymi godziła zdradziecko w burty stateczku. Wówczas Rafał wznosił wiosło i zadawał jej śmiertelne pchnięcie z czoła. Groźna, pływająca szyba posłusznie usuwała się na bok. Inne, słabsze, od jednego trącenia rozpadały się w drobne ułamki jak truchło bezwładne. W ostatnim blasku dnia widzieli w pęknięciach czarnozielone pasy narosłych warstw. Słyszeli dokoła siebie cichy syk lodu. Wybuchały z żółtych głębin banie i skręty wirów, niby olbrzymie źródliska kipiące z rozwartego dna. Kiedy niekiedy łódź drżała od niespodziewanych uderzeń i trzeszczała złowrogo. Co chwila wiosła wyrzucały z pienistego bełtu tafle kry lodowej i ze śliskim szczękiem miotały je w górę. Zdarzało się, że jakaś gruba tafla jak skała mknęła na wartkich falach środkowego nurtu. Wtedy szkuta, podważona wiosłami, odskakiwała w bok i szła w ukośnym kierunku.

      Światło, zapalone w jakimś oknie na górze miejskiej, ścigało ich łamiąc się i chwiejąc na wichrowatej fali ostrą iglicą. W tej szczelinie świetlistej ujrzeli pierwszy raz dziką otchłań, z głuchym furkotem zapamiętale ciekącą.

      Mrok głęboki owiał duszę, ale nie wygnał z nich radości. Czuli rozkosz fizyczną niesłychanego pędu w miękkiej kolebce przepaści. Chwytali ją wiosłami za gardziel i wykręcali jej stawy.

      – Raz, dwa! – krzyczał Rafał ze wściekłością w głosie i namiętnym ukontentowaniem.

      Wiosła wyginały się jak od wiatru pręty wiklowe, ale łódź potężnie gniotąc wklęsłe wiry i banie wodne szła na ukos w świerzy wodnej. Migotliwa igła na falach znikła i noc śmiertelna otoczyła czółno. Ramiona słabły. Pot lał się z czół, krew biła w skronie.

      Drewniany statek leciał. Nie mogli już zawrócić jego dzioba ani dokąd wola kierować. Z nagła zatoczył szalenie prędki krąg, garnąc ogonem – świszczącą falę – i zwolnił biegu.

      Był gdzieś przed nimi głuchy, przeraźliwy szum. Wszystek ryczałt wody grzmiał tam ponuro niby zlatujący wodospad z jakichś niezmiernych stawideł.

      – Rafał, gdzie my jesteśmy? – cicho spytał Krzysztof.

      – Ty czasem masz pyszne pomysły co do pytań! Skądże ja mogę wiedzieć, gdzie my jesteśmy?

      – Co to tak huczy?

      – Woda.

      – Patrzaj, a to co?

      Trwoga wgniotła Rafałowi do gardła drwiące słowo odpowiedzi. Twarzy, piersi, rąk jego dotknęło coś, jakby ciemne, wilgotne szpony olbrzymiej łapy. Obadwaj młodzieńcy żachnęli się w tył i ku obronie dźwignęli z wody wiosła. Krypka wolno poszła naprzód. Wtedy poznali, że są w koronie strzelistego drzewa, które, widać, woda wydarła z ziemi i zwaliła. Na wystających gałęziach i cienkich, bezlistnych prętach wisiały szmaty i torby zgniłej trawy i siana, które oblepiło znienacka ich twarze i okręcało szyje.

      Odepchnęli się wiosłami i łódź wolno, jak komięga ze zbożem, poszła tam, dokąd ją skierowali, z lekka tylko przez gościniec wodny unoszona w jakimś kierunku od poprzedniego różnym. Było tam pełno kry płynącej ospale, strzyży drobnej, kilku warstwami spiętrzonej. Rafał stanął w łodzi, rozstawił nogi, wsparł je na burtach i zaczął łódź huśtać. Krzyś rozumiał, że pragnie ją uchronić od oblepienia przez krę, ale truchlał na myśl o tym, gdzie się znajdują.

      Płynęli tak długo.

      Huk trzaskających wód, które się dokądś waliły z przerażającym łoskotem, zbliżał się ku nim. Szedł na nich z nocy.

      Z nagła uczuli obadwaj, że ich znowu główny wart porywa. Woda darła się w lewo, z szelestem prąc kry. Ciekli chwilę wśród lodu, który się szybko dokoła skupiał. Dopiero całym wysiłkiem rąk zdołali go odtrącić wiosłami raz, drugi, trzeci. Łódź znowu cofnęła się na cichsze mielizny, zawalone przez strzyż. Wtedy instynktownie poznawszy główny strumień Wisły, szeregiem gwałtownych wirów pod kędzierzawymi falami lecący, pomykali się co sił w przeciwną stronę. Wiosła ich miesiły krę, rozgarniały ją, z łoskotem tłukły się w niej, aż wreszcie tył łodzi twardo uderzył w coś nieruchomego.

      – Czy to brzeg? – zapytał Krzysztof.

      Rafał zmacał to miejsce wiosłem i znalazł, że to jest jednolity lód, zachowany przy brzegu. Mieli przed sobą otchłań głównego toru, dokoła stłuczoną krę.

      Ręce ich ustały, byli przemokli do suchej nitki. Zziębli. Rozwarte szeroko oczy wlepiali w tę noc bez gruntu, ale nic dostrzec nie mogli.

      – Stań w łodzi – rozkazał Rafał – a ja wyjdę na ten lód i zobaczę, czy brzeg daleko. Tu właśnie musi być zator. Bylibyśmy w takim razie u celu.

      Krzyś z posłuszeństwem wykonał rozkaz. Uczuł, jak łódź gibnęła się, gdy Rafał z niej wyszedł, usłyszał szklisty szelest jego pierwszego kroku i pewny siebie głos:

      – Chodź, lód twardy. Wyciągniemy barkę na brzeg. Ja już nie mogę robić wiosłami.

      Krzyś stanął na lodzie.

      Naokół słychać było chrzęst strzyży, chlustanie i szelest odbitych fal. Deszcz pluskał bez ustanku.

      – Wyciągniemy łódź na brzeg i zostawimy ją tutaj – rzekł Olbromski – a sami pójdziemy piechotą. To jest lewy brzeg.

      – Łódź nie jest nasza! – zawołał Krzysztof stanowczo. – Musimy ją odstawić na miejsce.

      – A to ją odstaw. Z największą pochwałą akceptuję projekt.

      – Moglibyśmy ją dociągnąć idąc po brzegu…

      – Możesz i to zrobić. Ja nie będę ciągnął.

      – Cóż tu począć?…

      – A to też to! Tu ją zostawimy. Powie się jutro rano przed lekcjami Bobrzykowi, da mu się na piwo.

      – Ja mu zapłacę! Masz słuszność. Ja mu dam tyle, że będzie nawet zadowolony z tej afery.

      – Właśnie, ty mu dasz. I ja tak myślałem.

      – No, to ją tylko wyciągnijmy na brzeg…

      – Zaraz. Muszę nasamprzód zobaczyć, gdzie to jest ten brzeg.

      Odszedł brodząc po wodzie, która cienką warstwą stała na tym lodowisku, zmurszałym i przemokłym od długich deszczów. Gdy wrócił z wiadomością, że do brzegu będzie kilkadziesiąt kroków, ujęli obaj za łańcuch przykuty do dzioba barki i zaczęli ją z całej mocy na lód windować. Poszło to z trudem, ale ostatecznie dało się wykonać. Czółno wsunęło się na pomost lodowy dość szybko.

      Znienacka Rafał zauważył, że jego nogi wolno zanurzają się w wodzie. Przerażenie włosy mu zjeżyło na

Скачать книгу