Popioły. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Popioły - Stefan Żeromski страница 44
– Ja Les propos interrompus…
– Monsieur le Curé!
– La toilette.
– Czekajcie, czekajcie! Tyle żądań… Głosujmy jak na sejmiku.
– Ja chcę koniecznie – l’Avocat. Koniecznie, bardzo koniecznie.
– Kto jest za Avocat?
– Nie, nie! Avocat? – to nieprzyjemne. Lepiej już La toilette albo Combien vaut l’orge?
– A może by Le Capucin? To zabawne. Pamiętacie Kamila w postaci capuchon, a Cecylkę jako la barbe?
– Spróbujmy naprzód La toilette.
– No, dobrze! La toilette. Wszyscy się zgadzają?
– Wszyscy…
– Wszyscy!
– Tout le monde est assis…
– Już jestem gotów!
– Ja będę le miroir… Lubię, żeby we mnie patrzono – cha-cha!…
– Ja la boîte à rouge…
– Skryta, skryta buatka!…
– Ja la boîte à poudre…
– Eli będzie la boîte à mouches…
– A Kamil – le flacon!
– Ach, to wyborne, Kamilek – le flacon!
– Cecylka, czekajcie, czekajcie: Le faux chignon…
– Gabriel – le fer à friser.
Rafał, ogarnięty przez ciekawość, zapomniał, gdzie jest. Śniło mu się, że i on uczestniczy w tej zabawie. Siedząc nieruchomo w swoim fotelu, widział w szczelinie między niedomkniętymi połowami drzwi środek salonu, gdzie śliczne, dorastające panienki z twarzami cherubinów, otulone w lekkie muśliny i gazy, zsunęły szczelnie małe fotele i utworzyły zwarte koło. Nogi ich, ustawione na dywanie, niecierpliwiły się, oczy rozsypywały iskry, z ust sfruwał śmiech, a obnażone ramiona podnosiło gwałtowne drżenie. Dźwięczny głos najmłodszego księcia Kamila rozlegał się jak delikatny rozkaz:
– Madame demande son fer à friser!
Ktoś zerwał się z miejsca, a zajęła je osoba stojąca na środku.
– Madame demande son faux chignon!
Znowu szelest i śmiechy.
– Madame demande son miroir!
– Madame demande toute la toilette! – zawołał książę Kamil.
Foteliki rozsunęły się na wsze strony i tout le monde z wrzawą, szelestem i śmiechem przemieniał miejsca. Oklaski i śmiechy jak grad obsypały jedną z uczestniczek, która została w kole.
Rafał nie spostrzegł się, kiedy niedomknięte drzwi szybko się otwarły. Księżniczka Elżbieta wybiegła z nich i stanęła na progu. Spostrzegła była widać Rafała dość już dawno, ale nie przestawała śmiać się. Uczyniła to dlatego, jak się domyślał, ażeby dać mu poznać, że ledwie go widzi. Wstał niezgrabnym ruchem, ukłonił się z sandomierską (od strony Klimontowa) elegancją, coś nawet wymamrotał, czego by sam nie umiał powtórzyć raz drugi. Księżniczka przez chwilę na kogoś jak gdyby czekała… Nikt nie nadchodził. Prześliczna, niewiarogodnie urocza, nie śmiała się już. Rysy jej zmieniły się do niepoznania. Twarz przybrała wyraz chłodu i powagi, ale nie wyuczony, nie chwilowy, och, nie! Rafał uczuł się tym wyrazem zmiażdżony, zabity na duszy. Uczuł tę instynktowną dumę, wyniosłe, obojętne spojrzenie i, co najgorsza, ów grzeczny, łaskawy, pański uśmiech, gdy z wolna odwróciła się i wyszła do sąsiedniego pokoju, zamykając drzwi za sobą. Przepłynął przed nim widok ślicznej szyi i ramion z lekka odkrytych, wzniesionej głowy, na której każdy włos był nicią lśniącego złota. Wówczas przez chwilę czuł coś bardziej jeszcze niż ów uśmiech cudzego, nieprzełamanego, wrogiego w swych piersiach. Skoczyć ku niej, chwycić rękoma to królewskie, miękkie złoto. Rzucić ją przed siebie na kolana…
Stał obok swego fotela jak na płytach rozpalonego żelaza. Wyszedłby był, wyleciał stamtąd bez czapki, jak wówczas ze szkół, ale na myśl, że może się jeszcze spotkać z tą panną, że jeszcze raz, w taki sam sposób, może jej osobą swoją przerwać śmiech, zepsuć chwilę radości, nie mógł się ruszyć z miejsca. Spojrzał na swe buty, na rękawy kubraka i znowu usłyszał w sobie wybuch dźwigający się z samego dna. Stał tak długo, wpychając sobie ohydną wzgardę w piersi, gdy wtem drzwi boczne uchyliły się. Stał w nich książę Gintułt. Na ustach miał półuśmiech taki sam jak siostra. Ruchem grzecznym, ale przewidującym chwile dużej nudy, wezwał Rafała do pokoju, z którego wyszedł przed chwilą, i wskazał mu miejsce. Sam chodził chwilę tam i sam.
– Czy waćpan pisałeś do rodziców o śmierci brata? – zapytał nareszcie.
– Pisałem.
– Jednak nikt nie przyjechał?
– Nikt.
– A jakże waćpan sądzisz: czy przyjadą później?
– Nie zdaje mi się. Mam zamiar odesłać rzeczy pozostałe po bracie do domu…
– Tak, tak! To będzie najlepiej. Co się da, na miejscu sprzedać. Ja wydam mojemu komisarzowi polecenie, żeby ta sprzedaż… A może już wydałem?… Zaraz sobie przypomnę… A sam nie jedź. Zostań tu lepiej, u mnie. Przyjrzysz się trochę światu, później zobaczymy, jak i co. Nieprawdaż?
Rafał skłonił się pokornie.
– Trzeba tylko – mówił książę zniecierpliwiony i prędkim głosem – ogarnąć się, ubrać po ludzku. Tak nie sposób! Jak to już mówiłem, brat waćpana ma, to jest miał u mnie pieniądze. Pożyczył mi sumę… Weźże je sobie, tę trochę uciułanych dusiów, i spraw odzienie podług mody i naszego tu zwyczaju… To tam marszałek…
Mówiąc to książę zarumienił się z lekka, wydobył z otwartej szuflady biurka sakiewkę ze złotem i podał ją Rafałowi. Chwilę trwało kłopotliwe milczenie. Wreszcie książę, jakby ociągając się, rzekł znowu:
– Brat waści był mi przyjacielem i powiernikiem za dawniejszych lat służby obozowej. Dlatego to dyskursy nasze miały nieraz charakter ostry dla tych, którzy nie znali bliskiego stosunku. Może to i waści wydało się niemiłym, żem dość ostro, dość cierpko przymawiał bratu… wtedy…
Rafał trwożliwie, na poły potakująco, na poły przecząc, coś mruknął.
– Nie