Popioły. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Popioły - Stefan Żeromski страница 5
Rafał wlepił w przestrzeń oczy, widział dokładnie każdy zakąt i szczegół, ale w tej samej chwili wspominał ją i obejmował, jak inną, z dziecięcych lat. Był tu dawno, dawno, wiosną… Zielone smugi łąk leżały na jego oczach i ciągnęły się ku cudnej rzece, ku Czarnej Nidzie, która ze strumieni górskich urasta. Powiał ku niemu woniejący wiatr z głębokich wąwozów góry Radostowej, z przecudnych wąwozów, nad którymi wiszą brzozowe gaje. Chóry słowików przerywały ciszę tej nocy wiosennej, kiedy tamtędy jechał za dawnych lat z głową leżącą na kolanach matki. Teraz rozmawiał z wujem, ale jednocześnie śniło mu się, że przez tę daleką, śpiącą, martwą dolinę jedzie na dzikim koniu. Żelaznym wędzidłem rozdziera mu wargi i trzyma jego łeb zgięty ku ziemi. Jedzie ku słońcu, ku słońcu, które tarczą ognistą zachodzi za lasy błękitnawe, okiem niedosięgnione… Dalekie lasy, dalekie lasy, odwieczne.
Śliskie sanice co chwila leciały w zatoki na rozbitym gościńcu, gdy konie poszły z góry.
– Te, trąba! – wołał Nardzewski na furmana, gdy się sanie zbyt ostro toczyły w wyboje.
W pewnym miejscu, gdzie stało jeszcze kilkanaście sosen i buków po wyrąbanym lesie, wskazał jedno z tych drzew i rzekł:
– Tu pięć lat temu zabiłem sępa.
– Sępa?
– A tak. Szedłem sam z polowania. Było to jakoś na jesieni. Słońce zachodziło jak teraz. Patrzę: na buku coś się rusza. Nie chciałem oczom wierzyć… Miałem lufę nabitą lotkami. Złożyłem się i palnąłem.
– Skrzydła też to miał, skrzydła! Jezus ci Maryja… – wtrącił Kacper. – Jak my go rozciągnęli na ziemi, to psy, przecie nie bele jakie, poszły w pola ze skomleniem i strąbić ich do domu nie było sposobu.
Rafałowi twarz tak naziębła, że nie mógł mówić. Z gościńca skręcono na boczną, karkołomną drogę, która szła tuż nad brzegiem górskiej rzeki. Wartka woda kłębami toczyła się w obmarzłych brzegach, bijąc w tafle lodu, który żywe jej ciało schwycić usiłował. Konie chrapały i wyprężone ich nogi silnie biły kopytami w twardą drogę, żeby się na niej utrzymać.
– No i cóż, Rafciu, u was tam w Sandomierszczyźnie nie ma ani takich dróg nędznych, ani takich wertepów. Prawda? Droga jak po stole…
– Ależ też za to lasu ani odrobiny.
– Co wam po lesie! Pszenicę za to macie jak nasz bór. Jeszcze wam mało?
– Już ja bym wolał tu mieszkać! Tu to dopiero życie.
– Tu wolałbyś mieszkać? Co gadasz? He, bracie, tu niełatwo wysiedzieć. Tu tylko taki jak ja wytrzyma.
– Już ja bym tam wytrzymał!
– Tak powiadasz?
– A tak.
– No, no, pamiętaj sobie, żebym ja cię za słowo nie chwycił i nie osadził w tej norze.
– Nic się nie boję..
– Ejże!… Ale wiesz?… to mię cieszy, że matczysko będzie kontente. Co? jak myślisz? Wasze kuligi, bale czy reduty powinny dobrze wypaść. Mamy rogacza, mamy sarnę, jest w spiżarni dziesiątek zajęcy, jest warchlak. Będzie na ten wasz wieczór?… Powiadaj krótko! Bo jak nie, to jutro od świtu idziemy w knieję.
– Aż nadto, wuju.
– Nadto, nie nadto. Skoro jedziesz tyli świat, to z byle czym wracać nie sposób. Niechże się i dzika okolica pochwali.
Po chwili dodał:
– Poczciwa Anusia… My z twoją matką najbardziej zawsze z całego rodzeństwa pałaliśmy ku sobie afektem braterskim. Trudno o lepszą siostrę. Ech, Boże miłosierny…
– Gdyby to wuj zjechał do nas na ten kulig, dopiero by to mama i… tatka…
– Aby za tatkę nic nie obiecuj! Z tatką to już całkiem inny sentyment. Amicus Plato…
– No, niech tam, ale żeby tak wuj na ten kulig…
– Zwariowałeś, dyscypulusie? Ja na kulig! Ja z Wyrw! Trzydzieści lat z domu nie wyjeżdżam, a teraz dopiero na kulig wyruszę, i to jeszcze aż gdzieś za Klimontów, we światy! Cóż ty gadasz?
Raptem szorstko dodał:
– Nie wyjadę. Nie, nie wyjadę. Mam dosyć!
Był już mrok. W nizinie ukazały się drzewa ciemne, aleje, budynki, światełka w majątku Nardzewskiego. Wkrótce sanie pędem wjechały na dziedziniec i stanęły przed gankiem dworu. Z okien tryskało w noc rzęsiste światło. Gdy konie osadzono, z ganku i zza węgłów domu wybiegło kilku ludzi. Jedni wysadzali pana, inni zabierali się do wydobywania z sanek zwierzyny. Na gumnie panował ruch: do spichlerza znoszono w workach omłot dzienny, zadawano bydłu słomę, koniom obrok i siano. Psy podwórzowe, jeszcze uwiązane na łańcuchach, wyły wniebogłosy, szczekały myśliwskie kundle, wyżły, jamniki. Jakiś olbrzymi kundys co chwila rzucał się do Rafała, żeby go z czułością liznąć po twarzy.
– Co takie światło na pokojach? – spytał Nardzewski.
– Jakisi przyjechał…
– Kto przyjechał?
– Miemiec czy co. Trudno go ta wyrozumieć. Przyjechali aże z samych Kielc z drugim. Tamtego furmanka powiozła do Bożęcina, a ten ostał i siedzi.
Nardzewski czmychał nosem w sposób wcale niegościnny. Wreszcie nie mógł wytrzymać i popchnął pierwszego famulusa z brzegu, dodając:
– Diabli cię z twoim Niemcem!
Wpośród wściekle szczekającej gromady myśliwi weszli na ganek i do pokojów. Na ich powitanie wstał zza stołu mężczyzna młody jeszcze, wygolony, przystojny, ubrany z dajczerska w krótkie, czarne suknie z klapami, w grube pończochy i płytkie trzewiki. Kłaniał się zgrabnie,