Płanety. Władysław Orkan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Płanety - Władysław Orkan страница 4

Płanety - Władysław Orkan

Скачать книгу

było kogo wyzierać, bo już wszyscy przeszli. Śmiechy i docinki oddalających się wpadały zgrzytem w jej uszy. Złość ścisnęła jej serce i wypierała do oczu łzy, które staczały się po zaczerwienionem licu i spadały duże, jak paciorki, na gwiaździsty, śnieżny puch.

      Ludzie odeszli ją i zostawili samą na białym dziale. Odwróciła za nimi głowę. Już dochodzili Gronia i tracili się po jednemu, po dwóch… Wreszcie ostatniego chałupa skryła za działkiem.

      – Trza iść – szepnęła. – Nic nie wystoję. Ale przecie nie będą dogryzać…

      – O, ja głupia, sto razy głupia! – mówiła sobie idący. – Było mi nie wierzyć obertalowi, jażby nas był ksiądz od ontarza odegnał… A tak – pośmiewisko i nic więcej. Każdy na ciebie patrzy, jakżebyś mu był co winien…

      – Co oni mają do mnie? – rozogniała się coraz więcej. – Niech siebie patrzą, nie kogo!… Co ja komu wadzę?… Co ino wtóre idzie, to cię musi ugryźć. Ani w kościele nie stanij, ani na drodze nie podchodź, bo cię zaraz doźrą i uszczypią… A to bez tego przeklętego Jędrka! Teraz to ucieka, bo nie śmie spojrzeć w oczy… Kole go… A niech go kole! Ja se ta nic z tego nie robię…

      Nie pomogło jednak „oscymanie”, ani żadne wewnętrzne perswazje, bo łzy gwałtem cisnęły się do ócz. Tak ich było pełno, że się ustanowić nie mogły… Przekonaną była, że go nienawidzi. I w tej nienawiści musiała ciągle o nim myśleć… Co za los!

      Doszła powoli do chałupy. Nie czekali na nią z obiadem, bo już zaczęli z drugiej miski, kiedy weszła do izdebki. Matka zaraz poczęła na nią swarzyć, czemu nie przyszła odrazu po sumie…

      – Dyć po sumie idę…

      – Aha, po sumie… Kto wie, jakiej!

      – Dyć-em z tatusiem wyszła z kościoła…

      – Tatuś już w chałupie od dawna… A tyś którędy szła, że cię nie widać?

      – Prostą drogą.

      – No, no… ino zawdy taką prostą drogą chodź, to wychodzisz!…

      – Co mam wychodzić?

      – Nie wiesz, co? – zerwała się w gniewie matka. – Tyś zawdy szła prościusieńko, ino nie tam, kaj ludzie chodzą!… Potrzebno ci było z Jędrkiem ostawać u kościoła? Cóżeś wygrała? To, że cię zabałamucił, niby to począł się żenić i zwlókł do jadwentu. Zapowiedzi wyszły, ludzie czekają… a tu nic!

      – Przecie ja temu nie winna.

      – Ino kto?!

      – E, dałabyś pokój raz tym wykładaniom – ozwał się ojciec, oblizując łyżkę. – Lepiej pójdźcie jeść, to se przy jedle powiecie, co macie pedzieć. Że się Jędrek nie dożenił, to się dożeni… Na wesele zawdy czas.

      – Zaś ta nie zawdy!… – zaprzeczyła żona. – Zwleka się, zwleka, a potem się ze ślubem spóźnią… i co bedzie? Dość już śmiechu ludzkiego i obrazy Boskiej.

      – Toś mogła Wikty na boisko nie wyganiać! – rozsierdził się chłop. – Miała ka w izbie legać… a tyś matka od tego, rozumiesz?!

      Żona, zamiast wpaść w większą pasję, przeżegnała się dwa razy.

      – W Imię Ojca i Syna… Jantuś! Co se ty przybierasz do głowy? To ja może Jędrkowi raiła, kany Wikta śpi? co? może ja?!

      – Eh – machnął ręką – tu nie o to idzie. Młodemu raić nie trza, sam trafi. Ino trza było strzedz… rozumiesz? Bo dziopa, jak zwyczajnie dziopa, niedowarzona…

      – Ale… wyście wszyćkie niedowarzone! – dodał po chwili i jął się jadła.

      Wikta tymczasem zdjęła łachy i siadła z matką obok miski. Jedli jakiś czas w milczeniu, każde zajęte swojemi myślami, a może wszyscy jednemi, bo sięgali na jedną miskę… O Jędrku już nie było mowy.

      Po obiedzie, gdy ojciec poodbywał się z bydłem, a Wikta posprzątała miski, znaleźli się znów razem w ciepłej izdebce. W piekarni, izbie dymnej, skąd ciepło, zaraz po wypaleniu na nalepie, ucieka, siedziała sama „służąca z dzieckiem”. To dziecko było kamieniem niezgody między Jantkiem a żoną. Przy każdem jedzeniu musiała mu je zbaczyć, a on, wściekły, nie dojadł, ale łyżką prał o ziem i odchodził z pogróżką, że się to raz musi skończyć. O jakiem „skończeniu” myślał – trudno było dociec…

      Ciągłe swarzenie na ojca ustało, a poczęło się umęczenie córki, kiedy się Jędrek nie dożenił… Odtąd stale, przed każdem jedzeniem, przypominała jej matko dobitnie, że „raz musi dokończyć (niech się co chce dzieje) i złapać Jędrka, zanim mięsopust nadejdzie” – tu szedł ostatni, najsilniejszy argument, że się „łatwo mogą ze ślubem spóźnić”…

      Ojciec, pomnąc swoich udręczeń, brał córkę w obronę, choć sam w duchu przyznawał rację żonie… Zresztą chciał mieć zawdy swoje zdanie, by żonie ani na chwilkę bez myśl nie przeszło, że stoi pod jej władzą… Trzymał się stale opozycji, nie domyślając się, że to broń słabszych…

      Jednak przed rozumem żony miał wielki respekt. I nieraz se już pedział, że jego „baba, to przeznaczenie”…

      – Co uradzi, to się musi stać, choćby się człek na głowie postawił…

      I jak powiadał, ożenił się z musu, bo już „od maleńkości bał się przeznaczenia”…

      – Ale cóż? – mawiał. – Jak cię ma trafić, to cię trafi… Ono za człekiem łazi, jak cień… I choćbyś do mysie dziury wlazł, to cię najdzie…

      Wiarą w „przeznaczenie” słodził swój żywot i pchał tę biedę nieszczęsną, jak mógł.

      „Godnie Święta” nadeszły… I Jantek, wygrzewając plecy koło pieca, medytował, czemu te święta ino raz do roku…

      – Musiał nie bardzo dbać o ludzi ten, wto je ustanawiał – myślał se cichutko, ale się bał głośno odezwać, bo mu „wóla Boska” zamykała gębę. Na wólę Boską zwalował wszystko złe na świecie… I z tem mu również było dobrze.

      Grzejąc się przy piecu i medytując, pozierał ku żonie i córce, które cosi uradzały w kącie… Ciekaw był bardzo, co one tam szeptają, ale na złość, słówkiem nie pisnął…

      – Radzicie, to radźcie! A ja i tak muszę mieć swoje słowo na ostatku. Ono się ta bezemnie nie obejdzie… – myślał i czekał końca, nie bez racji, bo żona, nakładłszy w uszy Wikcie, co się jeno zmieściło, odezwała się głośno:

      – A ty, Jantek, pamiętaj se dobrze, żebyś mi Jędrkowi hańby nie zadawał, jak tu jutro przyjdzie.

      – No, no, ino ty trzymaj ozór na uwięzi, a o mnie się nie tórbuj! – rzucił się gniewnie Jantek.

Скачать книгу