Godzina zagubionych słów. Natasza Socha

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Godzina zagubionych słów - Natasza Socha страница 3

Godzina zagubionych słów - Natasza Socha

Скачать книгу

W łazience w kolorze chabrów była błękitna wanna.

      – Wolałabym hotel – powiedziała matka.

      – Myślałam, że tu będzie nam przyjemniej. Możemy same gotować, nikt nie będzie narzucał nam żadnych godzin posiłków, jest spokojnie, cicho i nawet mamy jabłoń tylko dla siebie – zachwalała Katarzyna.

      – Wolałabym hotel – powtórzyła matka, a potem rozpakowała walizkę, wszystko dokładnie ułożyła na półkach starej szafy, usiadła w fotelu i sięgnęła po książkę.

      – Może pójdziemy na spacer?

      – Może później.

      – A może chociaż wystawię leżaki do ogrodu?

      – Jeśli musisz…

      – A może sama kopnę się w dupę za wszystkie swoje błędy i przewinienia?

      Matka tylko uniosła teatralnie brwi na dźwięk wulgaryzmu i wbiła zęby w jabłko z drzewa, którym wcześniej wzgardziła. Chabrowa łazienka też nie zrobiła na niej większego wrażenia.

      Cały tydzień upłynął im na wyimaginowanych porównaniach tego, co miały, z tym, co mogłyby mieć, gdyby Katarzyna wybrała inne miejsce. To nie był urlop, tylko szermierka na argumenty. Wróciły zmęczone, złe i trochę na siebie obrażone. Ale potem był ślub i wzajemne niechęci topiły się w blasku świec, by rozpłynąć się do reszty podczas konsumpcji tortu złożonego z czterech pięter, z których aż trzy matce smakowały. Skrzywiła się tylko przy pistacjowym.

      – Cieszę się, że jesteś szczęśliwa – powiedziała Marianna. I zabrzmiało to szczerze.

      Katarzyna na moment odetchnęła z ulgą i nieco spokojniejsza weszła w małżeńskie życie.

      Z czasem było jednak coraz gorzej. Im częściej się spotykały, tym bardziej oddalały się od siebie. Ich rozmowy sprowadzały się do wymiany niepotrzebnych zdań, które denerwowały i sprawiały, że Katarzynę zaczynała swędzieć skóra, zupełnie jakby ktoś przez cały czas drażnił ją alergenem. Kiedy nagle pojawia się za dużo zbędnych słów, zaczynają oklejać całe ciało, atakują z każdej strony i utrudniają oddychanie. Jak boa dusiciel osaczający swoją ofiarę.

      – Gotowanie chyba nie jest twoją pasją – mówiła matka, a Katarzyna tylko się krzywiła.

      – A powinno być?

      – Dla żony i przyszłej matki gotowanie powinno być podstawą. Jedzenie to fundament.

      – Tylko że ja nie lubię gotować.

      – Nie da się ukryć. Ale zawsze można się bardziej postarać. Twoja ogórkowa nie ma smaku.

      – Dziwne, przecież są w niej ogórki.

      – Nie ma za to koperku i dodajesz za mało śmietany.

      – Czy mam prawo nie lubić koperku?

      Marianna takie pytania ignorowała, ale kiedy Katarzyna nalewała zupę, zawsze znajdowała w niej koperek. Odstawiała wtedy swój talerz i ostentacyjnie zjadała kanapkę.

      Kto wygrał?

      Katarzyna wróciła do mieszkania późnym wieczorem. Nie mogła przecież w nieskończoność spacerować po mieście, zwłaszcza w grudniu, w mroźny dzień bez śniegu, na który co roku tak niecierpliwie czekała. Nie tym razem. Przydałaby się jakaś awaria prądu, która wyłączyłaby te cholerne światełka, zmyła uśmiech z twarzy plastikowych mikołajów i przykryła srebrzyste skrzydła sztucznych aniołów. Jeden z nich był od stóp do głów pokryty brokatem, który mienił się w blasku ledowych lampek. Miał upiornie błyszczącą twarz i lekko rozchylone usta ze srebrnymi zębami. I wcale nie przypominał anioła, a przynajmniej nie tego, który powinien kojarzyć się z Bożym Narodzeniem. Chociaż… Dlaczego zakładamy, że anioły muszą być piękne? Równie dobrze mogą mieć nosy jak kalafior, krzywe zęby, tłuste włosy, obgryzione paznokcie i pryszcze na brodzie. Anioł wcale nie musi być doskonały. Ważne, żeby spełniał swoją funkcję.

      Katarzyna spojrzała raz jeszcze na twarz anioła. Kogoś jej przypominał. A może był po prostu kumulacją smutku? Alegorią tych wszystkich niedobrych myśli, które zalęgły się w jej głowie. Tego, co wydarzyło się ostatnio. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka dni temu była po prostu szczęśliwa. Brutalność rzeczywistości można porównać do życia na sawannie. Jednego dnia antylopa i lwica wygrzewają się obok siebie w słońcu, a kolejnego lwica nagle odczuwa głód i rzuca się z rykiem na antylopę, która w ułamku sekundy zalewa się krwią. Sielanka znika. Cięcie, koniec filmu.

      Niedobrze jest spotkać się ze śmiercią właśnie w grudniu. Może styczeń byłby lepszy? Też nie, początek roku to przecież zapowiedź czegoś nowego. Czas obietnic, które wyparowują z ludzi już dwa tygodnie później. Listy z postanowieniami lądują w koszach i wszystko wraca do normy. To może luty? Tak, luty jest miesiącem nijakim. Przejściówką między zimą a wiosną, pewnie dlatego nieco skróconą. Luty jest pozbawiony charakteru. Jeszcze zimny, ale tak denerwująco, bo już nikt nie ma ochoty wkładać wełnianych czapek i grubych płaszczy. Nikt nie chce chuchać w zmarznięte dłonie i wypijać hektolitrów herbaty, żeby tylko się rozgrzać. Ludzie mają dość skrobania szyb w autach albo przestępowania z nogi na nogę na przystankach autobusowych. Mają dość zimna i zagniewanego nieba. Gdzieś w oddali majaczy bowiem marzec, pełen krokusów, hiacyntów i tulipanów, pełen tego nieokreślonego zapachu budzącego się powoli życia. To na marzec czeka się z utęsknieniem, niecierpliwie odliczając lutowe dni. Człowiek ciągle na coś czeka. Skreśla dni w kalendarzu i idiotycznie cieszy się z tego, że przepadł kolejny wtorek, minęły środa i niedziela. Gdzie tak się spieszy? Na własny pogrzeb? Chce rozesłać ostatnie zaproszenia na przyjęcie, które nikogo nie bawi?

      Tak, śmierć powinna przychodzić w lutym. W tym brzydkim, nikomu niepotrzebnym miesiącu. Z jakimś dziwnym świętem zakochanych pośrodku, którego nigdy nie lubiła.

      Katarzyna zatrzymała się przed sklepem z butami. Z każdego kozaka, półbuta, domowego kapcia, a nawet kalosza wystawała kolorowa bombka i błyszczała zalotnie. Nieładne to było i wcale nie oddawało ducha świąt. Najwyraźniej ktoś nie miał pomysłu na dekorację, więc tylko połączył świąteczny akcent z tym, co już było na wystawie. Czerwone, żółte i srebrne kule. Pewnie plastikowe, bo szklanych bombek było w sklepach coraz mniej.

      Te buty też były brzydkie. Niektóre nawet zakurzone, jakby nie zdążyły strzepnąć z siebie jesieni. Katarzyna usłyszała w głowie głos matki: „O tym, że każde obuwie potrzebuje pielęgnacji i konserwacji, nie trzeba chyba nikomu przypominać?”.

      Zawsze ją drażniło, kiedy matka kiwała znacząco głową i powtarzała to zdanie, patrząc na zabłocone kozaki Katarzyny. I jeszcze oskarżycielsko podnosiła palec, który wydawał się absurdalnie długi. Wymierzała go prosto w kolejny grzech popełniony przez Katarzynę.

      – Zaraz je przetrę szmatką, nic się im przez tych parę chwil nie stanie – odpowiadała więc na odczepnego. Nie lubiła czyścić butów, wydawało jej się to kompletnie bez sensu, zwłaszcza że następnego dnia wyglądały dokładnie tak samo jak przed czyszczeniem.

      – Jasne, przecież ty wiesz lepiej. Ale pamiętaj, że błoto najlepiej usunąć wodą, a potem

Скачать книгу