Popioły, tom III. Stefan Żeromski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Popioły, tom III - Stefan Żeromski страница 12

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Popioły, tom III - Stefan Żeromski

Скачать книгу

Depcąc ranionych i konających, biegnąc po gzymsach obok piwnic pełnych konania, zbroczeni krwią, w poszarpanych ubraniach, z lufami lepkimi i ociekającymi, chyżo wypadli wreszcie na pierwszy plac.

      Engracia!

      Nareszcie włamali się do tego wściekłego miasta!

      Plac był pusty. Gdy wyszli na jego środek, jak grad sypnęły się na nich strzały, runęły z góry kamienie. W ślepych murach, martwych, tylnych ścianach domów powybijane były od dawna oskardem wąskie otwory. Z każdego z nich błękitny dym wybuchał. Wąskie ulice wiodące w miasto, istne szpary między rzędami wysokich kamienic, były świeżo zamurowane albo zawalone worami piasku. Okna dolne w mieszkaniach, drzwi sklepów, wejścia do sieni były również zamurowane i pełne niedostrzegalnych strzelnic. Nigdzie drzwi! Ani jednego żywego człowieka! Nieprzyjaciela jak gdyby nie było!

      Druga straszliwa salwa strzałów… Dym buchnął z jednolitych murów i sączył się smugami… Kilkadziesiąt trupów padło na bruk. Oficerowie sformowali plutony i popod murami dążyli co tchu nazad, ku bramie Engracia. Tu się ukryło wojsko za zrębami poszarpanego klasztoru. Znaleźli bramę zawaloną niezmierną masą worków ziemnych, które tworzyły za wierzejami górę równą ich wysokości. Kazano batalionowi drugiego pułku piechoty polskiej odciągnąć owe wory spod bramy. Rzucili się do roboty, radzi, że nie idą choć chwilę na ślepe, dymiące mury. Między innymi pracował tam i Cedro. Gdy już z dobrą godzinę nosił ogromne sacs à terre, omdlewał prawie z trudu. Cały był zlany potem, brudny i niemal ślepy od dymu i kurzu. Dysząc ciężko, usiadł na worku i wyciągnął nogi. Ani jednej myśli… Gdzie to on jest i co robi? Co to za wory i do czego? Huk straszliwy armat grzmota raz w raz w czoło, w ciemię głowy. Przeraźliwe jęki umierania… Gdzie to on tu jest?

      Tuż obok pod murem, w jego fioletowym cieniu, chodził tam i z powrotem niski oficer, szczupły, chudy brunet z pięknymi oczyma. Szpadę obnażoną trzymał w ręce. Cedro rzucił na niego przekrwawionym okiem i nie był pewny, czy rzeczywiście widzi tego człowieka, czy to może mu się przypomina jakiś wypadek z takim człowiekiem. Oficer stanął nad nim i z uśmiechem ironii coś mówił. Wśród buchania strzałów, wśród owych galopem pędzących fal powietrza, wśród walenia w mury pobliskie oskardów saperskich, wpośród ryków „na pomoc!”, wrzasków konania i przesmutnych jęków a wołań – nie mógł dosłyszeć.

      Zerwał się na nogi i wyprostował.

      – Skąd się tu wziąłeś, ułanie z wciętą talią? – wkrzyczał mu kapitan w ucho.

      – Odkomenderowany do armat Hupeta kapitana…

      – Rozumiem. Spracowałeś się waćpan?

      Cedro spojrzał na niego ze zdumieniem.

      – Znam waści z widzenia, z wieści, ze słuchu, panie Cedro.

      Krzysztof ukłonił się po wojskowemu.

      – Jesteśmy w dalekim powinowactwie. Nazywam się Wyganowski.

      Rotowe salwy strzałów i nowy huk armat spod Aljaferii przerwał rozmowę. Za chwilę Krzysztof siedział znowu na swym worku, a oficer chodził wzdłuż muru.

      – A nazywaj się jak chcesz, diable czubaty… – rozmyślał Cedro. – Powinowactwo…

      Rzucił mimo woli wzrokiem w stronę ruin klasztoru i znowu dojrzał zawalone piwnice. Z rumowia wyłazili ludzie. Gałgany na nich krwawe, obdarte. Gęby straszliwe, oczy w niego z daleka patrzą. Cóż za oczy!

      – Wyganowski… – szepcą usta – w dalekim powinowactwie… Cedro… Cha, cha! Cedro! Nie ma już, bracie, Krzysztofa Cedry. Poszedł, braciszku, i nie ma… Och, nie ma…

      Niedługo pozwolono mu melancholizować w tym sposobie. Wezwany ponownie do noszenia worków, musiał z kolegami chwycić za pierwszy ciężar z brzegu i dźwigać go wśród niewysłowionej spiekoty. Na placu Engracia rozwiązywano wory i wywalano piasek na kupę.

      – Ciekawym – myślał Cedro ze śmiechem biegając tam i z powrotem jak koń w kieracie – jakie też to chłopczyki będą znowu nasypywały ten piasek w worki? Czy może my sami?

      Skoro barykada zza bramy została usunięta, skruszono młotami jej olbrzymie wrzeciądze i rozwarto wrotnie na ścieżaj. Pułk czterdziesty czwarty wwalił się teraz w ulicę, na plac i w dziedzińce klasztorne. Co jeszcze nie zginęło pod gruzami murów, to teraz konało pod bagnetem. Opuszczono zabudowania klasztoru świętej Engracii wówczas dopiero, gdy już nie zawierały w sobie żywego obrońcy.

      Wówczas cała siła francuska zebrała się w kolumnę, żeby wtargnąć do środka miasta i dojść do mostu. Z placu Engracia trzy wyjścia prowadziły w trzy strony. Pierwsze na zachód do placu i bramy Carmen obok klasztoru św. Józefa Del Calzas. Na północ szła główna arteria miasta – ulica Engracia, otwierająca się na Calle del Cosso i wraz z ulicą św. Giliusza (od Cosso do mostu) przecinająca gród na dwie prawie równe części. Trzecie wyjście wiodło na wschód, w ogrody i bocznice ku bramie Quemada.

      Wojska musiały iść wprost, w ulicę Engracia. Wezwano saperów odzianych w zbroje oblężnicze, zaopatrzonych w oskardy, i ruszono gromadnie na mur zagradzający wąską szczelinę. Kiedy narzędzia z dźwiękiem uderzyły w kamienie barykady, istne piekło runęło na napastników. Z dachów, z facjat, z nielicznych okien i strzelnic, z każdego piętra i zza każdego niemal kamienia runęły głazy, bryły żelaza, chlusnęły kadzie wrzącego oleju i wody. Dym karabinowy buchał zewsząd, nawet z ziemi, z okien piwnicznych.

      Francuzy i oddziały polskie biły w mur bagnetem. Rypali w nim szczerby, wszczepiali weń paznokcie i końce stóp, darli się na szczyt po wbitych karabinach jak po szczeblach. Skoro ruszono mur przecznicy z wierzchu, rzucili się na pojedyncze kamienie i rwali je gołą garścią w ogniu i dymie, wśród walących się gruzów.

      Nim Hiszpanie zdołali wymordować pierwsze szeregi, już ta barykada była roztrzęsiona bagnetami i zamieniła się na osypisko cegły i wapna. Oszalały zastęp zdobywców wleciał w wąską czeluść ulicy jak wybuch, jak pocisk ludzki wyrzucony przez siłę piekielną. Zemsta rzuciła ich naprzód. Rozjuszony, ślepy gniew żelaznym kańczugiem gnał do biegu. Ale skoro tylko wychynęli z dołu na wyżynę gruzów zasłony i pokazali się w ulicy, z głębi tego przejścia runęły w nich strzały armatnie. Zatrzęsły się i stokroć oddały huk olbrzymie, czarne bezokienne gmachy, mury klasztorów, dzwonnice i wieże kościołów. Kartacze porwały w sztuki pierwsze głowy i piersi. Jasna krew strugą ściekała po cegłach w płaskie rynsztoki ulicy. Cała ona jak długa była poprzegradzana przedpiersiami. Wywalony bruk, płyty marmuru i porfiru, wywalona z głębin ziemia tworzyły jakoby schody olbrzymie, wiodące w dół.

      Miejsca niezajęte pod barykady podarte były przez rowy. Za pierwszą baterią widać było niżej drugą, dalej trzecią. Cztery bliższe bocznice z lewej strony ulicy Engracia i trzy dalsze z prawej były zabarykadowane nagim murem powyżej pierwszego piętra, Wszystkie drzwi i okna zabite głazami. Entuzjastyczne, obłąkane zdumienie włosy napastującemu tłumowi zjeżyło. Mieli iść w tę czeluść wąską i sięgającą obłoków. Ulica ta wyglądała jak nieznaczne pęknięcie między niebotycznymi murami. Wstążeczkę ognistego błękitu ledwo było widać między gzemsem a gzemsem dachu. Tego jeszcze zdobywcy napoleońscy nie widzieli na szerokiej ziemi. Ścięli zęby, ścisnęli w rękach lufy karabinów i czekali na znak komendy. Jednym susem skoczyli ku ziejącym paszczom armat na wzniesieniu. Dopadli. Ujrzeli oczyma żywych ludzi w tych murach żywych. Ujrzeli zimnych, spokojnych kanonierów,

Скачать книгу