Stajnia pod lasem. Elżbieta Pragłowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Stajnia pod lasem - Elżbieta Pragłowska страница 4
Zawsze sprawdzała boksy, padoki, karuzelę, żeby ograniczyć ryzyko wypadku. Zleciła to również panu Romanowi. Wiedziała, że może mu zaufać, wykonywał wszystkie jej polecenia bardzo dokładnie, nawet lepiej niż ona by to zrobiła. Wiedziała, że znał się na koniach, zatrudniła go i nigdy tego nie żałowała.
Stajennego polecił sąsiad, zresztą jedyny, mieszkający i tak dość daleko. Przedstawił go jako swego przyjaciela, znawcę koni. Musiała mu zaufać, zresztą nie było tłumów bijących się o tę pracę, a sama nie dawała rady. Ewa postanowiła przejrzeć nagrania z kamer, które kazała niedawno zainstalować ze względów bezpieczeństwa. W stajni znajdowało się wiele wyjątkowo cennych koni i ubezpieczyciele domagali się coraz lepszych zabezpieczeń, a na ochroniarza na miejscu nie było jej stać. Był wprawdzie alarm podłączony do ochrony, ale ochroniarze nie mieli dostępu do obrazu z kamer. Ewa pomyślała, że może czas to zmienić.
Ewa ufała panu Romanowi. Była przekonana, że to dobry człowiek, sądząc po tym, jak traktował zwierzęta, ale nie wiedziała nic o jego przeszłości. Miała dziwne odczucia w jego towarzystwie, spokój i niepokój jednocześnie – nie mogła tego nazwać. Nie wiedziała również, co myśleć o reakcji na jego przypadkowy dotyk. To było jak porażenie prądem.
Może to ta tajemniczość tak na mnie działa, nie powinnam sobie za dużo wyobrażać, przecież to mój pracownik – pomyślała i postanowiła się skupić.
Wiedziała, że musi zadzwonić do weterynarza, ale dochodziła ósma, niezbyt dobra pora na telefon, szczególnie, że koń już nie żył i nie można było mu pomóc. Telefon do Olgi tym bardziej byłby nie na miejscu o tej porze. Choć wiedziała, że czeka ją nieprzyjemny dzień, a może właśnie dlatego, postanowiła, że zje śniadanie, bo potem nie będzie dobrego momentu.
Londyn. Wspomnienia Ewy
Pierwsze pół roku w Londynie było bardzo trudne. Tęskniliśmy za krajem, domem na Sadybie, gdzie wszystko było proste, swojskie i nasze, znajomi na wyciągnięcie ręki, rodzina. Tutaj nie mogliśmy się odnaleźć, nie było galerii handlowych, w których można by wszystko kupić, czynnych do późnych godzin nocnych. Niedaleko nas była wprawdzie jedna galeria handlowa Brent Cross, ale jakaś taka zapuszczona, brudna, zastarzała, czynna tylko do siedemnastej w weekend. Miasteczko piękne, ale z bardzo restrykcyjnymi przepisami ochrony konserwatorskiej, mieszkańcy nietolerujący żadnych zmian, kino było stare, małe. Dopiero później zaczęliśmy to doceniać, a nawet przekonaliśmy się do tego całym sercem. Ludzie wprawdzie uśmiechnięci i grzeczni, ale bardzo na dystans i po kilku zdaniach small talk, uśmiechając się, znikali. Dopiero teraz wiem, że popełnialiśmy wiele gaf, na przykład licytując się, że nasz kraj ma gorszy klimat, nie znaliśmy kodów kulturowych i to się na nas mściło.
Życie w Londynie ze zwierzętami okazało się bardzo drogie, sama stajnia pięćset funtów, do tego ubezpieczenie konia czterdzieści, zresztą inne zwierzęta też wymagały ubezpieczeń, bo ceny usług weterynaryjnych w tym kraju są bardzo wysokie. Mijały miesiące, jeździłam do stajni, w której niezbyt dobrze się czułam, nikt nie chciał ze mną rozmawiać, nie był ciekaw, co mam do powiedzenia, po zdawkowym how are you, na które nikt nie oczekiwał innej odpowiedzi niż fine, thanks, uznawali, że wypełnili obowiązek, i zajmowali się swoimi sprawami.
Postanowiłam coś z tym zrobić i zaczęłam rozglądać się za wolontariatem, myśląc, że dzięki temu podszkolę język, poznam nowych ludzi, którzy mają podobne problemy, i zrobię coś ważnego, a przynajmniej istotnego albo potrzebnego. Robert dowiedział się, że w jego firmie jest organizacja skupiająca małżonków ekspatów. Były to głównie kobiety, które towarzyszyły swym mężom, poświęcając swe kariery, często z małymi dziećmi. Zaczęłam udzielać się tam jako wolontariuszka, praca była bardzo przyjemna. Polegała na pomaganiu partnerom pracowników z zagranicy zaadaptować się w Londynie. Organizowaliśmy spotkania przy kawie, wycieczki, pomagaliśmy rozwijać karierę oraz wybierać szkoły dla dzieci. Poznawałam ludzi z całego świata, była to dla mnie niesamowita przygoda, uczyliśmy się wzajemnie własnych kultur, wszyscy mieliśmy ten sam problem: jak zaadaptować się w innym kraju. Wszyscy byli bardzo zestresowani, jak się dowiedziałam na jednym ze szkoleń, najtrudniejsze są pierwsze pół roku oraz pierwsze miesiące po powrocie do własnego kraju. Potrafią być nawet trudniejsze niż po wyjeździe do obcego kraju. Wracamy bowiem po wielu latach i zastajemy zmiany. Ludzie, rodzina, wszyscy są już w innym miejscu, a my też jesteśmy inni, przesiąknięci obcą kulturą, do której próbowaliśmy się przez te lata dostosować.
Ewa
Przeżuwała naprędce zrobione śniadanie. Byle się najeść na cały dzień i nie zasłabnąć – myślała. Usmażyła jajecznicę, którą jadła, nie czując smaku, żołądek miała ściśnięty. Zastanawiała się, co mogło być przyczyną śmierci konia, krok po kroku eliminowała wszystkie potencjalne zaniedbania, których mogli się dopuścić ona lub pan Roman. Była wprawdzie ubezpieczona od odpowiedzialności cywilnej, ale na pewno na niższą sumę niż wartość Amira. Ewa słyszała, że na poprzednich mistrzostwach Europy zaproponowano właścicielowi milion euro za tego konia. Miała nadzieję, że koń zmarł śmiercią naturalną. Ale tak nagle… Wydawało jej się to nieprawdopodobne. Spojrzała na zegarek, była prawie dziewiąta. Postanowiła zadzwonić najpierw do weterynarza. Wybrała numer. Odebrał od razu.
– Panie Wojtku, tu Ewa Tarnowska, bardzo proszę przyjechać. Amir nie żyje.
Jeszcze coś mówiła do słuchawki, ale on wykrzyknął tylko: jadę, i się rozłączył.
Trochę ją zdziwiło jego zachowanie, ale wiedziała, że ten koń dużo dla niego znaczy. Dodawał mu prestiżu, dzięki niemu jego kariera nabrała tempa. Fakt, że leczy takiego konia, ściągnął mu wielu bogatych klientów. Chodziły również plotki, że spotyka się z Olgą, choć jej ojciec był temu przeciwny. Ewa wiedziała, że mimo to się spotykają. Często widziała ich razem w stajni, rozmawiających nie tylko o koniach.
Postanowiła odczekać jeszcze parę minut do dziewiątej i zadzwonić do Olgi, chociaż w ostatniej chwili zrezygnowała. Zadzwoniła do jej ojca. To on był właścicielem Amira, z nim miała podpisaną umowę, więc wydawało jej się to bardziej profesjonalne, choć to Olgę widywała codziennie i z nią ustalała szczegóły dotyczące konia.
– Proszę? A, to pani – powiedział z silnym wschodnim akcentem, gdy się przedstawiła
– Pani do Olgi? – zapytał zdziwiony.
– Niestety, sprawa jest bardzo poważna, dlatego dzwonię do pana. Amir nie żyje.
Usłyszała jakieś przekleństwo, tak przynajmniej wywnioskowała z tonu, bo nie zrozumiała.
– Jadę! – wykrzyknął i rozłączył się.
Ewa miała trochę czasu do przyjazdu weterynarza i właściciela konia, więc zrobiła sobie herbatę, żeby się trochę uspokoić i rozgrzać ściśnięty żołądek. Zaparzyła też dla stajennego, bo żal jej się zrobiło, że zostawiła go samego z martwym koniem. Zamknęła psa w domu. Został bardzo niechętnie i tylko mruknął z dezaprobatą. Wzięła kubki ze świeżą herbatą i skierowała się do stajni. Konie były niespokojne, więc Roman zaczął wyprowadzać je na karuzelę