Sprawiedliwi. Maryla Ścibor-Marchocka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sprawiedliwi - Maryla Ścibor-Marchocka страница 2

Жанр:
Серия:
Издательство:
Sprawiedliwi - Maryla Ścibor-Marchocka

Скачать книгу

wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi… Przysnęła, na podłodze pod oknem, gdy niebo szarzało.

      I nagle: Huk! Gwizd! Trzask! Kula? Boże: kula! Ktoś strzela pojedynczymi krótkimi seriami! Ktoś strzela od strony parku! Tynk, odłupany tynk, spada z fasady, znad okna, z drzwi. Nie: nie jeden. Wyraźnie słychać dwa.. trzy… co najmniej sześć karabinów. Brzęk! Szyba poszła. Gdzie? Przyciska zerwanych ze snu chłopców do ziemi, stara się nie drżeć, opanować, by nie zarazić ich panicznym lękiem, który nią owładną.

      Atak, odpierany rzadkimi, ale celnymi strzałami kilku dubeltówek, a nawet skałkówek, których na szczęście nie brakowało w pałacu myśliwskim, ustał po ósmej. A gdy już przywykli do ciszy, gdy cisza przestała im dzwonić w uszach, zebrali się wszyscy w jadalnym.

      – Drogie panie – ten sam siwy starzec o sumiastych, sarmackich wąsach, lecz nie tak dumny i prosty jak wczoraj: przygarbiony, o czerwonych, podkrążonych oczach (widać i on nie spał tej nocy), nieco matowym, zachrypniętym głosem opowiedział o nocnej walce – znaczy się widzą drogie panie, że mamy do czynienia z dobrze dowodzonym oddziałem, nie zwykłą bandą. Przypuszczam, że to któraś z ukraińskich bojówek jakich na tych kresach nie brakuje. Nie muszę znaczy się paniom tłumaczyć, zapewne, z racji profesji szanownych mężów waszych się orientujecie, że kresy po obu stronach kordonu sokalskiego płoną. Nie jedną tu mieliśmy w ostatnich latach przygodę. Przypuszczam, że dowiedzieli się o wyjściu wojska, znaczy się o rozkazie mobilizacji wszystkich służb mundurowych, w tym policji. Przypuszczam, że zależy im na zdobyciu tego oto budynku, jako (w ich mniemaniu) rządowego. No cóż: będziemy się bronić. Wydaje się jednak, że obecność pań, a szczególnie dzieci, nie jest tu konieczna, znaczy się trzeba by znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, gdzie przetrwacie panie z dziećmi te niepokoje. Nie ma co ryzykować, że jakaś zabłąkana kula komu krzywdę zrobi… Przypuszczam, że w ciągu dnia dadzą spokój, pozwoli to na zorientowanie się w terenie, znaczy się poszukanie jakiś kwater na wsi.

      Minęły jednak jeszcze dwa pełne napięcia dni i dwie pełne strzałów z ciemności, bardzo długie, bezsenne noce, zanim znaleźli się w chacie. Chata jest prosta, drewniana, dwuizbowa z sienią. Na poczesnym miejscu wisi ikona, na niej zawieszony haftowany ręcznik, niżej świece. Kobieta krzątająca się po kuchni (na oko w wieku Marii), o ciemnych, brązowych włosach przetykanych już nitkami siwizny, o wielkich orzechowych cudnych oczach uśmiecha się do nich serdecznie, nuci. Przy matce plącze się sześcio-siedmioletni synek, wyraźnie zawstydzony obecnością obcych. Marianek grzebie łyżką w parujących jeszcze ziemniakach, Jerzyk pije już drugi kubek zsiadłego mleka. Na grubym drewnianym pociemniałym ze starości stole bieli się kilka rozlanych kropel. Wielka mucha, tłusta, o połyskujących opalowo bokach spaceruje po stole spijając to z tej, to z tamtej mleko. Inne pewnie mniej odważne muchy latają nad nią. Maria czuje, że głowa staje się coraz cięższa, myśli coraz powolniejsze, powieki jak z ołowiu.

      – Chłopci pobawlatsa bila mene, ja nachlanu (Chłopcy pobawią się tu przy mnie, przypilnuję ich) – kobieta serdecznym gestem wskazuje ławę – pani, wy powini widpoczyty (pani musi odpocząć).

      Maria jeszcze się broni, jeszcze coś mówi, że musi dopilnować dzieci, że przecież nie może, że i tak dziękuję za gościnę, nie śmiałaby jeszcze kłopotu… To takie dziwne: mówią do siebie w swoich językach Maria po polsku, gospodyni po ukraińsku – i rozumieją się doskonale, ale myśli się rwą, w pół słowa, w pół gestu oparta o stół zasypia… śni jej się wielka, słoneczna łąka, na tej łące… ktoś krzyczy?… na tej łące, w kwiatach wysokich i wonnych, w słońcu… zapach dymu?… pewnie ogniska palą…

      – Prokydajtesja! Pani! Prokydatesja! W seli szczos widbuwajetsja! (Niech się pani obudzi! Proszę pani! Niech się pani obudzi! Coś dzieje się we wsi!)

      Maria otwiera zaspane oczy: kobieta stoi nad nią, szarpie ją za ramię… Marianek stoi przy oknie… Jerzyk bawi się z małym gospodarzy przy piecu – chyba coś strugają, coś budują z chrustu… po stole wciąż chodzą muchy, choć nie ma na nim już jedzenia… mrok w kątach izby, tylko krąg światła z lampy naftowej zawieszonej na ścianie i blask świec pod ikoną…

      – U susidiw pożeża! Tych, u jakych żywe ta insza żinka z ditmi! Pokydajtesja! Jakis ludy bieżat sjudy! (Pożar u sąsiadów! Tych co u nich mieszka ta druga pani z dziećmi! Niech się pani obudzi! Jacyś ludzie biegną do nas!)

      – Pożar?!!!!

      Maria przytomnieje natychmiast. Zrywa się gwałtownie. Przewraca stołek. Jurek odwraca głowę, ułamek sekundy patrzy jej w oczy. Podbiega z Mariankiem. Maria ogarnia synów ramionami. Pies na podwórzu ujada. Słychać jakieś głosy. Serce. Serce wali jakby miało rozsadzić piersi.

      – Tam! – Ukrainka wskazuje kąt izby, ale oni stoją tu, na środku, jak sparaliżowani, więc wciska ich niemal w ten kąt po za kręgiem światła. Tumult w sieni. Trzask otwieranych gwałtownie drzwi. Wpadają do izby mrużąc oczy. Jest ich kilku. Wielkie chłopy. Siekiery. Tasaki. Noże. Widły. I krew. Pełno krwi: na rękach! koszulach! twarzach! siekierach! tasakach! nożach! Maria odwraca się. Pociąga chłopców za sobą. Kontem oka widzi jak Ukrainka łapie swojego synka i rzuca się z nim na ręku w stronę chłopów. Zagradza im drogę do Marii i jej dzieci

      – Czy je tut Lachy? (Są tu Lachy?)

      – Ne maje i ne buło. (Nie ma i nie było.)

      – Toczno pani matko? (Na pewno matko?)

      – Wtykajteeeeeeee!!!! Wtyyyykaaaaajeeeee!!!!! Wtyyyykaaaaaajteeeeeeeee!!!!!!!!!! (Uciekajcieeeee!!!! Ucieeekaajcieeeee!!!!! Ucieeekaaaajcieeeeee!!!!!!!!) – krzyczy do nich, czy do Marii? Dźwięk straszny, wibrujący. Bożeeeee! Mara jednym skokiem jest przy oknie. Chwyta Jerzyka i wyrzuca go w ciemność ogrodu. Marianek skacze sam. Biegną we trójkę. Kwiaty. Grządki. Pokrzywy. Parzą. Pokrzywy. Łopuchy. Jakieś chaszcze. Padają na wilgotną ziemię. Dyszą. Starają się hamować oddech i szalone serca, które walą tak mocno, tak mocno, że mogą ich zdradzić. Ogłuszający huk ognia. Wrzaski. Nieludzkie wrzaski: ryk, jęki, rzężenie. Krzyki i przekleństwa oprawców. Wycie psów. Groza. Paraliżująca groza. Wielka ściana ognia, jakby cały świat płonął. Ogień sięga nieba. Czarne chmury dymu. Swąd. Palonego drewna. Palonej skóry. Palonych ciał. W tym wszystkim oni, kilkaset metrów dalej, schowani pod wielkimi liśćmi łopucha w jakże kruchym schronieniu. Bezbronni. Sami. Zupełnie sami. Dwaj mali chłopcy i kobieta. Mara czuje, że ogarnia ją panika. Chce krzyczeć. Krzyczeć z bólu, strachu, grozy. Krzyczeć z samotności i bezradności. Jednocześnie wie, że musi powstrzymać ten krzyk. Krzyk, który śmiertelnie przerazi jej dzieci. Krzyk, który zdradzi ich kryjówkę. Wciska w usta pięść. Drży bezgłośnym łkaniem. Słodko-słony smak własnej krwi sprawia, że powoli napięte mięśnie wiotczeją. Nie czuje bólu. Leży. Skulona. Obejmuje dzieci. Chłopcy wtuleni. Śpią? Czy wpatrują się w łunę? Nie chce się poruszać, by jeśli śpią, ich nie obudzić. Słyszy dwa małe, tłukące się serduszka, dwa oddechy. Bóg jeszcze raz ich ocalił. Czuje jak wzbiera w niej bezbrzeżna czułość do tych małych, kruchych ciał i bezbrzeżna wdzięczność do Boga za ten kolejny cud – bo oto drugi raz ofiarował jej dzieci. Żywe dzieci. Świerszcz. Świerszcz gra. Tuż obok. Nie zważa na ludzkie tragedie, na wojnę. W swym malutkim świecie, bezpiecznym nim przyjdą przymrozki. Tuż obok. Gra.

źródło: wspomnienia prof. Jerzego Wójcika – rozmowa przeprowadzona w lipcu 2017 r

      Józef – Połapy czerwiec 1942

      Deszcz. Trzeci dzień leje i leje. Pole

Скачать книгу