Sprawiedliwi. Maryla Ścibor-Marchocka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sprawiedliwi - Maryla Ścibor-Marchocka страница 6

Жанр:
Серия:
Издательство:
Sprawiedliwi - Maryla Ścibor-Marchocka

Скачать книгу

Boże…

      Długo jeszcze przytuleni do siebie milczeli patrząc w świetle blednącego księżyca na sprzęty ukochane, ledwo widoczne fotografie, biblioteczkę z książkami, stół, krzesła, serwetę haftowaną przez matkę Ireny, wazon – prezent ślubny od Stefci, figurkę konia w galopie stojącą na kredensie, sofę pełną miękkich poduszek, firanki dziergane przez Irenę, kwiaty w oknach – ciepłe i przytulne gniazdo wzniesione ich rękami. Myśleli o sadzie i arabach – zaczątku stadniny, o ziemi żyznej, urodzajnej, ziemi, która miała żywić pokolenia, o akacjowej alei wiodącej do ich domu. Modlili się. Polecali Bogu każdy kamień, każdą piędź ziemi, każdą ukochaną głowę. Wiatr poruszył firanką. Przyniósł słodki zapach akacjowych kwiatów.

      – Będzie trzeba podebrać miód… – pomyślał Kazik – w tym roku powinno być dużo akacjowego. Obrodziły. – zasnął…

      Rankiem jednak zniósł ze strychu wielką wiklinową walizkę. Irenka zapakowała ją prowiantem. Postawili ją tak, by była pod ręką. Jakby co. Jakby – nie daj Bóg – co.

      Ale potem u Konopków był pogrzeb. Nietypowy. Pogrzeb bez nieboszczyka. Katafalk. Świece. Kwiaty. Wdowa. Rodzina w żałobie. Sąsiedzi. Modlitwa. Pusta noc. Tylko jego nie było: Jana „Nebocznyka” Konopki. Dziesięć dni wcześniej, pomimo błagań żony i rad sąsiadów, zaprzągł konie i pojechał pod Boreml, do córki. Bał się o nią. Zwyczajnie nie mógł usiedzieć bezczynnie. Gdy nie wracał kilka dni Konopkowie wysłali do Boremla zaufanego Ukraińca prosząc, by przywiózł Jana żywego lub martwego. Nie przywiózł. Nie mógł. Jan zginął zmasakrowany przez banderowców, jego ciało spalili.

      A potem do Kupowalec przybiegł ten człowiek z Zagajów. W samej bieliźnie. Z obłędem w oczach. Opowiadał o napadzie, o tym, że bronili się w szkole, o strasznej śmierci Szewczyków i Popków.

      A potem UPA spaliło wszystkie mosty na Gniłej Lipie. Ścięło wszystkie słupy telegraficzne.

      A potem Pikuś, mały, półroczny psiak, ten, którego tak upodobał sobie Krzyś, wpadł do domu ze skowytem, zaczął się kręcić po kuchni, pod piecem chlebowym. Kazik próbował go złapać. Na próżno. Pies był przerażony, zjeżony, nieprzytomny. W końcu zatrzymał się nagle, usiadł i zaczął wyć. Przeciągle. Strasznie.

      A potem to już był TEN dzień. Irenka ugotowała obiad. Potem poszła do teściów, spytać o wieści. Coś się rzeczywiście działo. Od rana sąsiad Ukrainiec chodzi koło ich płotu, coś mruczy pod nosem, jakieś ostrzeżenia? jakieś groźby? Uciekać? Nie uciekać? Roztrząsali wszystkie za i przeciw, gdy wpadła współświekra, cała zapłakana: ich też ostrzegał sąsiad Ukrainiec. Przyszedł w nocy, w tajemnicy. Mówił, że dziś będzie napad, żeby uciekali. Irenka biegiem wróciła do domu. Co robić? Co robić? Milczeli oboje. Nerwy napięte do ostateczności. Bo jeśli uciekać, to gdzie? jak? mosty zerwane, w lesie oddziały banderowskie. Pani Jaroszyńska zaczęła głośno odmawiać litanię loretańską. Przyłączyła się do niej córka. Irenka i Stefcia próbowały czymś zająć ręce, ale wszystko im z nich leciało. Wreszcie Kazik poszedł na zwiady. Coś przecież musi być widać, jeśli… Irenka uśpiła dzieci. Ciężko było. Marudziły. I im udzielał się niepokój.

      Kazik zaszedł do sąsiadów. Stali na podwórku, gdy usłyszeli strzały. Pojedyncze. Jakby od lasu

      – Ukraińcy ćwiczą? …

      – …może?

      Poszedł w stronę rodziców, sprawdzić co u nich. Nie doszedł jeszcze do zabudowań, gdy widzi, że ze strony lasu… biegnie Heniek! Heniek Łazowski! Ktoś za nim strzela! „Irenka!” przemknęło przez głowę Kazika „Dzieci! Irenka!” Zawraca natychmiast i biegnie przez wieś krzyczy, krzyczy ile sił w płucach

      – Naaaapaaaaaaad!!!!! Uuuucieeekaaaaaajcieeee!!!! Luuudzieeeeee!!!! Naaaaaapaaaad!!!!!

      Dzieci w końcu zasnęły. Irenka zaczęła krzątać się w kuchni. Drżącymi rękami próbuje pozmywać po obiedzie, nagle Marynka, która była na podwórku i kończyła poić krowy, wbiega krzycząc:

      – Pani Ireno! Ludy bieżat i kryczat! Chtos w nych strilaje! (Ludzie biegną i krzyczą! Ktoś strzela do nich!) – i niemal równocześnie do domu wpada Kazik:

      – Bierz dzieci i uciekaj – sam łapie za walizkę z jedzeniem. Irenka porywa na ręce zaspaną Wiesię, Marynka Krzysia.

      – Uciekajcie! – krzyczą do pań Jaroszyńskich, które skamieniałe ze strachu stoją na środku pokoju – uuucieeeeekaaaajcieeeeee!!!!!!!!!

      biegną aleją do szosy. Ale tu oddział banderowców. Dwóch odrywa się, biegnie w stronę ich domu.

      – Kaziu!!!! Co robić?!!!

      Kazik rzuca walizkę, odbiera Wiesię Irence, biegnie w stronę zboża – jeden z Ukraińców za nim. Drugi podbiega do pań Jaroszyńskich. Dwa strzały. Dwie kobiety upadają. Marynka oddaje Krzysia Irence

      – Wtykajte! Ja sprobuju joho… )Uciekajcie! Spróbuję go…) – Irenka zawraca w ogród, za ogrodem łan zboża, byleby… biegnie.

      – Ja Ukrainka!!! Ja Ukrainka!!! Nie strilajte!!! (Jestem Ukrainką!!! Jestem Ukrainką!!! Nie strzelaj!!!) – Marynka rzuca się w stronę bandyty.

      – Nasprawdi? Pokaży dokumenty (Na pewno? Pokaż dokumenty) – jego uśmiech nie jest zbyt miły, ale Marynka wysupłuje z kieszeni kenkartę.

      – Ukrainka… – oddaje jej dokument – ale pidesz zi mnoju dytynka. (Ukrainka… ale pójdziesz ze mną dziecinko.)

      Kazik ucieka z Wiesią na ręku. Ukrainiec, który go goni jest coraz bliżej. Kule gęstnieją. Niecelne jeszcze, ale za chwilę? Tam gdzieś za nim jest Irenka, Krzyś, Stefa, Marynka… Trzeba ich ratować. Trzeba odciągnąć bandytę. Tylko jak? Wiesia-mały pulpecik ciąży. Kurczowo zaciska rączki na szyi ojca, krępując ruchy. Jeszcze sto-dwieście metrów i będzie koniec. Zginą oboje. A wtedy tamten będzie mógł wziąć na cel pozostałych.

      – Wiesiu… – przeskakuje jakieś krzaki – Wiesiu… – potyka się, ale nie upada. Na szczęście! – Wiesiu… ty się… nie bój… jak dobiegniemy… do… zboża… tatuś rzuci cię daleko.... Nie płacz… jak upadniesz. Tylko nie płacz. Siedź cichutko. Wrócę po ciebie. Słyszysz?

      – Obiecujesz?

      – Obiecuję!

      Wpada w łan, po kilkudziesięciu metrach rzuca dziecko najdalej jak potrafi. Nisko. Głucho uderzyło. Nie płacze. Kazik biegnie dalej. Kule świszczą koło uszu. To dobrze. Znaczy bandyta nie zatrzymał się. Goni jego. Jego – nie ICH. Zboże. Zboże. Jakaś miedza. A potem łąka. Kilka dzikich grusz. Dalej. Dalej. Kule wciąż świszczą, ale… rzadziej? A! chyba musi ładować. traci czas. dystans się zwiększa. Chyba.... chyba się uda. W końcu są tak daleko w polu, choć przestrzeń otwarta, dystans tak wielki, że Ukrainiec rezygnuje. Staje. Zarzuca broń na ramię. Wraca w stronę wioski. Kazik długo dyszy. Nie może wrócić teraz do wsi, bo tam aż czarno od banderowców. Mógłby ich tylko naprowadzić na swoją rodzinę. Tylko… czy jeszcze ma rodzinę? Czy jeszcze ich zobaczy żywych? Potworny niepokój sprawia ból wręcz fizyczny. Gdyby mógł, krzyczałby teraz wniebogłosy. Ale nie może. Milczy. Szuka kryjówki. Siano. Olbrzymi stóg na wzgórzu. Wciska się do środka. Widzi stąd, ze wzgórza, jak ogień ogarnia kolejne

Скачать книгу