Shadow Raptors. Tom 3. Gniazdo. Sławomir Nieściur

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Shadow Raptors. Tom 3. Gniazdo - Sławomir Nieściur страница 7

Shadow Raptors. Tom 3. Gniazdo - Sławomir Nieściur

Скачать книгу

wszystkie pańskie bezprawne działania – dodała z powagą, a on po raz kolejny podziękował w duchu losowi, że pozwolił mu się urodzić na AEgirze, nie zaś w którymś z orbitujących wokół niego habitatów. Gdyby stało się inaczej, wygłaszałby teraz, tak jak ta podstarzała kobieta, wpojone w toku warunkowania drewniane kwestie, niemające nic wspólnego z rzeczywistością czy choćby zwykłym zdrowym rozsądkiem.

      Współpraca z ludźmi pokroju Townsend była zdaniem Karpinskiego swoistą sztuką walki, starciem dwóch osobowości, z których jedna parła przed siebie zakuta w grubą, pancerną zbroję, rąbiąc na oślep mieczem biurokracji, druga zaś, aby ją pokonać, musiała nieustannie robić uniki i szukać szczelin w pancerzu, w które mogłaby wrazić sztylet zdrowego rozsądku lub szpikulec zatruty kroplą kombinatorstwa.

      Pół biedy, jeżeli uwarunkowana osobowość zachowała odrobinę wrodzonego sprytu – wtedy potrafiła być zarówno skuteczna, jak i elastyczna w realizacji założonych celów. Najlepszym tego przykładem był właśnie admirał Krawczenko. Ten twardy jak skała potomek imigrantów z Układu Słonecznego w sytuacjach, kiedy uwarunkowanie nie pozwalało mu działać wbrew regulaminom, cedował proces decyzyjny na swojego bezpośredniego zastępcę. Do pełnienia obowiązków wracał dopiero wówczas, gdy ustawały okoliczności wywołujące konflikt mentalny, spowodowany warunkowaniem.

      – Zrobię to – powiedział. – Ale jeszcze nie teraz – zastrzegł. – Wdrożenie procedur alarmowych poważnie zakłóci realizację prowadzonych aktualnie działań – dodał szybko, widząc, że Townsend znowu marszczy groźnie brwi.

      – Kiedy odzyskam dostęp do swoich maszyn?

      – Gdy znajdziemy się w pobliżu stoczni. Wtedy zakończymy wydobycie.

      – Czyli kiedy?

      – Kapralu? – Karpinski obejrzał się w stronę operatora.

      – Siedem, może osiem dni, być może dłużej, jeśli na kursie pojawi się coś, czego nie wykryją lidary dalekiego zasięgu – odpowiedział półgłosem operator, nie odrywając wzroku od przyrządów.

      – Tydzień – powiedział do mikrofonu.

      Townsend aż się zatrzęsła.

      – Tydzień?! Zamierzacie zablokować na siedem dni praktycznie cały mój park maszynowy? – wycedziła, pochylając się w stronę obiektywu kamery.

      „To nie jest twój park, durna babo!” – miał ochotę wrzasnąć Karpinski, lecz w ostatniej ­chwili ugryzł się w język. Uczynił to z dwóch powodów. Pierwszym z nich było ryzyko, że urażona Townsend wysmaży ten cholerny raport, drugim zaś fakt, że zasadniczo miała rację.

      Znał harmonogramy robocze prawie wszystkich sekcji okrętu, włącznie ze składem osobowym przydzielonych do poszczególnych zadań ekip technicznych, ponieważ sam je opracował, zanim zgrupowanie floty, w której skład wchodził jego trawler, wyruszyło na misję.

      Zadania pierwszych oficerów na jednostkach wsparcia technicznego diametralnie różniły się od zakresu obowiązków ich odpowiedników na okrętach bojowych i sprowadzały się przede wszystkim do ścisłego nadzoru nad zasobami sprzętowymi, bazą materiałową oraz częściowo nad sekcjami produkcyjnymi. Na tym ostatnim odcinku największe prerogatywy posiadali główni inżynierowie. Dowództwo nad garnizonami pokładowymi i uzbrojeniem jednostek pomocniczych sprawowali tylko kapitanowie i była to ich wyłączna domena, której nie ­mogli scedować na nikogo innego. W przypadku gdyby dowódca okrętu wsparcia z jakichś powodów nie był w stanie kierować operacją o charakterze militarnym, głównodowodzący zgrupowaniem wyznaczał na jego miejsce jednego ze swoich oficerów liniowych.

      – Pani porucznik, jeżeli jak najszybciej nie zapełnimy magazynów surowcami, pani maszyny będą stały bezczynnie nie tylko przez nadchodzący tydzień, ale do końca misji – powiedział z naciskiem. – O harmonogramach będzie można zapomnieć – dodał.

      Do Townsend chyba również dotarła ta brutalna prawda, bo zgarbiła się w fotelu, jakby nagle przybyło jej minimum trzydzieści lat biologicznych.

      Pytanie, które zadała, było dla niej tak nietypowe, że Karpinski w pierwszej ­chwili pomyślał, że się przesłyszał.

      – Mogę w czymś pomóc? – spytała, uciekając spojrzeniem w bok.

      Zaskoczony kapitan milczał przez jakiś czas, zbierając myśli. Jej dossier było dosyć krótkie i zawierało jedynie kilka podpunktów: ukończone z wyróżnieniem studia na Akademii Technicznej Związku Orbitalnego, trzyletni kurs dla kadetów floty, połączony ze służbą na krążowniku liniowym, gdzie zdobyła swe oficerskie szlify, praca w charakterze dowódcy garnizonu ochraniającego jedną z rafinerii na Sigilu, znacjonalizowaną przez Zjednoczone Organizacje, skąd następnie decyzją samego admirała Krawczenki została przeniesiona na „Grota”, gdzie objęła stanowisko pierwszego oficera.

      – O ile dobrze pamiętam, swego czasu dowodziła pani kompanią piechoty – powiedział.

      – Zgadza się – potwierdziła. – Trzecia kompania piechoty zmotoryzowanej. Korpus Obrony Planetarnej – sprecyzowała, podnosząc wzrok na obiektyw.

      – Sigil?

      – Tak. Autonomia miała wtedy problem ze wzmożoną aktywnością skuńskich sond gruntowych – wyjaśniła, zanim zdążył zadać kolejne pytanie. – Została ich cała masa po zniszczeniu tego Gniazda na biegunie. Zapewne pamięta pan tę, pożal się Boże, kontrofensywę, gdy Skunksy niemal zajęły siedzibę Rady Autonomii? – Po raz pierwszy od początku rozmowy na twarzy Townsend pojawił się lekki uśmieszek. – Gdyby nie moi ludzie, siedzieliby tam chyba do dziś – zakończyła z dumą.

      – Pamiętam bardzo dobrze. Rannych było tylu, że trzeba było zaadaptować „Grota” na tymczasowy lazaret – odrzekł.

      W przeciwieństwie do niej nie było mu do śmiechu. Zalane krwią podłogi, cuchnące wydzielinami korytarze, jęki cierpiących ludzi i ostry zapach antyseptyków, to wszystko do tej pory wracało w koszmarach, choć od wydarzeń minęło już niemal osiem lat.

      Townsend spoważniała.

      – Bywa i tak – powiedziała ze smutkiem. – Wojna nie wybacza błędów – westchnęła, a Karpinski pojął nagle, że rozmawia nie tylko z warunkowanym, trzymającym się kurczowo procedur człowiekiem, ale przede wszystkim z weteranem wojennym, jedną z nielicznych znanych mu osób, które zmuszone były stanąć oko w oko z obcymi, by walczyć o życie.

      Wyprostował się w fotelu, strzepnął z uniformu nieistniejący pyłek.

      – Porucznik Townsend – powiedział oficjalnym tonem, wciskając jednocześnie przycisk aktywacji pokładowego rejestratora komend – obejmie pani dowództwo nad oddziałami desantowymi, których zadaniem będzie zapewnienie bezpieczeństwa ekipom wydobywczym na wraku Oumuamua. Szczegółowe wytyczne zostaną przesłane na pani terminal osobisty po zakończeniu manewru zmiany kursu. Informacje dotyczące stanu osobowego i uzbrojenia udostępni pani kwatermistrz. Czy to jasne?

      – Tak jest, panie kapitanie. Natychmiast rozpocznę przygotowania.

      – Doskonale. – Skinął głową. – Proszę mnie na bieżąco informować o postępach.

Скачать книгу