Trzaska i Zbroja. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Trzaska i Zbroja - Domańska Antonina страница 4
Przeczekał chwilkę w nadziei, że przecież jakąś życzliwą odpowiedź usłyszy, westchnął i ciągnął dalej:
– Tedy, jakom rzekł, szczerym sercem was zapytuję, czy z wolą waszą zakończyć swary i niezgodę? Tyloletnią obrazę boską?
Zbroja wychylił kubek duszkiem i splunął na bok.
– Anim ja z wami w zgodzie, ani w niezgodzie – rzekł krzywiąc usta wzgardliwie. – Wszystko mi jedno, czy żyjecie, czy zgnijecie. Zbroja się z dziadami nie zadaje.
– Nie zadaje się? A jednakowo nie ma dnia, żebyście nas nie krzywdzili, nie poniewierali przed ludźmi, ostatnimi słowami nie poniewierali! – zawołał Trzaska, tracąc cierpliwość.
– Ha, kiedy wam tak o dobre słowo chodzi – roześmiał się Zbroja – to dziękuję wam pięknie, żeście swoją dziewuchę uprzątnęli memu synowi sprzed nosa. Choć i bez tego byłoby się obeszło. Od dziecka Stach nauczony równo przed się patrzeć, a nie w błoto. Może by się ta był i zabawił, ale żeniaczka mu nie na myśli.
– Milczcie, na Boga świętego, bo mnie krew zaleje! – krzyknął Trzaska z oburzenia. – Przyszedłem do was z przebaczeniem w sercu, obie ręce wyciągałem do zgody, ofiarowałem Panu Jezusowi tę gorzkość, com się jej nałykał od was tyle lat. Chciałem pieczęć świętą przyłożyć na naszych swarach i w kumy44 was pro…
– Cha! cha! cha! cha! Cichojcież, bo i mnie krew zaleje, ino ze śmiechu! – wrzasnął Zbroja, trzymając się za boki. – Słyszeliście, ludzie, wójta mu się zachciewa. Zbroja u Trzaski za kumotra! Cha! cha! cha! Ady45 se nie żałujcie, na Wawel nie tak daleko, zawołajcie se miłościwego króla! Ręczę, że wam nie odmówi! Ot, chamska dusza dopiero! Precz z mego domu, bo psami wyszczuję!
– Na wasze psy mam buczek sękaty! – odkrzyknął ostro Trzaska. – Niech ino który spróbuje mnie tknąć! A na wasze słowa umiałbym odpowiedzieć jeszcze lepiej, ino mi się nie podoba. Wolej Panu Jezusowi pomstę ostawię.
Rzucił drzwiami, aż ściany zadrżały, i wyszedł, a za nim aż na drogę leciał śmiech szyderczy Zbroi.
Ściemniało się na dworze. Gęsty deszcz, co padał od rana, zamienił się w drobny, kolący śnieżek i siekł po twarzy, aż bolało. Wojciech nie czuł wiatru, nie widział śniegu. Krwawe płaty latały mu przed oczyma. Nie sposób wejść teraz do izby. Margosia od razu wyczyta wzburzenie w jego twarzy. Po co ją trapić, kiedy się to na nic nie zda.
– Pójdę na strych, pozasłaniam jako dziury deskami i słomą, żeby nie przeciekało. Nijak się nie mogę przepomóc na świeżą strzechę. Oj, Boże, Boże miłosiernyl
Z godzinę łatał dziury w dachu, zatykając je, czym mógł, od wnętrza, jak to niemal przy każdym deszczu musiał robić, bo te słabe zapory psuły się i odpadały po paru dniach. Jakoś tym razem nadspodziewanie dobrze mu poszło i trochę weselszy zeszedł na dół do swoich.
Nowo narodzone dzieciątko spało cichutko, pozawijane w ciepłe szmaty. Kasia krzątała się przy piecu i gotowała pęcak na wieczerzę. Z dala od ognia stał garnuszek z ciepłym mlekiem dla matusi. Młodsze dzieci bawiły się z psem w kącie, ale spokojnie, żeby nowej siostrzyczki nie budzić.
– Gdzieżeś to siedział tak długo, ojciec? – spytała żona.
Zawahał się. A nuż w złość wpadnie i wszystkie obelgi Zbroi powtórzy? Biedna Margosia już dziś płakała przez niego. Jeszcze broń Boże zasłabnie. Odchrząknął i odpowiedział wymijająco:
– Wstępowałem na chwilę do wójta, coby się o swego chłopaka nie trapił, jako Basi już w domu nie ma.
– No? A co on na to? – spytała ciekawie.
– Rad46 był, a jakże. Nawet mi podziękował.
– No, to chwała Panu Jezusowi. Może nas już nie będzie tyla dręczył jak zawdy.
– Byłem i na strychu dziury pozasłaniać.
– Dobrześ zrobił. Zaraz pewno będzie i wieczerza. Co to takiego? Co tak zbyrka47?
– Aha, wali się ktoś do sieni. Wyjrzyj no, Pietrek.
Chłopiec wybiegł z izby i powrócił natychmiast, wyprzedzając gościa.
W mroku wieczornym, którego słaby ogień na kominie prawie nie rozjaśniał, ujrzeli przy drzwiach wysokiego mężczyznę w ciemnej opończy, z kijem w ręku. Zdjął czapkę, pochwalił Pana Jezusa. Odpowiedzieli mu wszyscy: „na wieki”.
– Gospodarzu czy gospodyni, bo jakoś nikogo w tym ciemku nie widzę – rzekł obcy – pozwólcie mi spocząć i obeschnąć trochę przy waszym kominie, bom przemókł do nitki.
– Kasiu, przysuń ławę do ognia, a duchem48! – zawołał Wojciech. – Zaświeć kaganek!
– Nie trzeba kaganka, nie trzeba. Nie róbcie sobie ze mną tyle zachodu – przerwał podróżny. – Posiedzę chwilę i pójdę dalej. Pilno mi do Krakowa.
– Aha, to do miasta idziecie? – spytał Trzaska.
– Jużci, do pana krakowskiego49 mam sprawę. Śnieg mię w polu złapał, przeziąbłem srodze…
– Oj, nie wiem ja, zali próżno nie idziecie. Gadali dziś ludzie w Krakowie, jako właśnie król miał jechać na roki50 do Biecza, a pan krakowski, ma się rozumieć, także.
– Taaak? A, to źle. Ha, darmo. Poczekam w mieście, aż wróci. Pierwszy raz mi tędy droga wypadła, mówiono mi, że ta wieś to królewszczyzna51…
– A jakże, od wiek wieka.
– Dobrze króla mieć panem we wsi, prawda? – rzekł podróżny żartobliwie. – Człek jakby u Boga za piecem: czy cię chorość trapi, czy bieda gniecie, czy jakowej inszej pomocy trzeba, ino do dworu jak w dym. Bo i służba pańska, zarządce, dworzanie, wszystko zacne ludzie być muszą, czy tak?
– Utrafiliście w samo sedno – ze śmiechem odparł Trzaska. – Rzekliście: „być muszą” i tak też jest. Gdyby nie musieli, hej, hej, siódmą skórę by ściągnęli z biednego chłopa.
– Co powiadacie?
– Prawdę gadam. Niejeden komornik albo łowczy, albo krajczy, to i Żyda zdoli ocyganić, a jakże. Kaletę nabija, o swoje dobro dba, nie o pańskie.
– Nie do wiary!
– Ino że król jego miłość często na Łobzów
44
45
46
47
48
49
50
51