Chłopi, Część druga – Zima. Reymont Władysław Stanisław

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Chłopi, Część druga – Zima - Reymont Władysław Stanisław страница 14

Chłopi, Część druga – Zima - Reymont Władysław Stanisław

Скачать книгу

pono się udławiło marchwią.

      – Co mi ta po tym – mruknął niecierpliwie.

      – Organista jeździł po snopkach – powiedziała po chwili, ale już nieśmiało.

      – Cóżeś dała?

      – Dwie przygarście lnu oczesanego i cztery jajka… Powiedział, że jak nam będzie potrzeba, to da wóz owsianki i poczeka na pieniądze do lata albo i na odrobek da. Nie wzięłam, po cóż nam brać od niego… przecież… należy nam się jeszcze paszy od ojca, wzielim ino dwa wozy, a z tylu morgów…

      – Nie pójdę się upominać i tobie zakazuję. Weź od organisty na odrobek, a nie, to się ostatnie bydlę sprzeda, a pókim żyw, ojca o nic prosił nie będę, rozumiesz…

      – Rozumiem, od organisty wziąć…

      – A może i zarobię tyla, że starczy, nie bucz ino przy ludziach!

      – Dyć nie płaczę, nie… ale weź od młynarza z pół korczyka jęczmienia na kaszę, to taniej wyjdzie niźli gotową kupować.

      – Dobrze, powiem dzisiaj i zostanę na któren wieczór, to się zmiele.

      Hanka wyszła, a on pozostał jeszcze kurząc papierosa, nie wtrącając się do rozmów, jakie chłopi wiedli, a mówili właśnie o bracie dziedzicowym z Wólki.

      – Jacek mu było, znałem go dobrze! – zawołał Bartek wchodząc na ten czas do izdebki.

      – To wiecie pewnie, że powrócił z dalekich krajów.

      – Nie, myślałem nawet, że już dawno pomarł!

      – Żywie, bo coś ze dwie niedziele temu, jak przyjechał.

      – Wrócił, ale powiadali, że coś niespełna rozumu. We dworze nie chce mieszkać i przeniósł się do lasu do borowego, sam se wszystko narządza, czy jadło, czy też ubiór, aż to dziwno wszystkim, a wieczorami na skrzypkach wygrywa, często gęsto to i po drogach go spotykają, po tych mogiłkach różnych, na których przygrywa…

      – Mówili mi, że po wsiach chodzi i wszystkich się wypytuje o jakiegoś Kubę…

      – O Kubę! Nie jednemu psu Łysek.

      – Przezwiska nie powiada, Kubę jakiegoś szuka, któren go miał pono z wojny wynieść i od śmierci uchronić!

      – Był ci i u nas Kuba, któren do boru z panami poszedł, ale ten pomarł! – rzucił Antek i podniósł się, bo już Mateusz wrzeszczał za ścianą:

      – Wychodźta, co to, do podwieczorku będzieta połedniowali!

      Antka porwała złość, że wybiegł i zawołał:

      – Nie drzyj się po próżnicy, słyszymy wszyscy.

      – Obżarł się mięsem, to krzykaniem ulgę sprawia kałdunowi – powiedział Bartek.

      – I… krzyczy, by się przed młynarzem zasłużyć – dorzucił któryś.

      – Przy jadle się wylegają, poradzają, gospodarzy juchy udają, a całych portek nie pokażą… – mamrotał wciąż Mateusz.

      – Do was pije, Antoni, do was!

      – Zawrzyj pysk i weź ozór za zęby, bym ci go nie przyciął, a od gospodarzy ci wara! – wrzasnął Antek, gotowy już na wszystko.

      Ale Mateusz zamilkł, ino jak ten zbój spoglądał, a już cały dzień słowa nie przemówił do nikogo, ale za robotą Antkową pilnie baczył i stróżował go na każdym kroku, ino przyczepić się nie mógł, bo tamten tak robił rzetelnie, że sam młynarz, któren parę razy dziennie przychodził na robotę, to spostrzegł i przy pierwszej wypłacie tygodniowej postąpił mu na całe trzy złote.

      Mateusz się wściekał potem, młynarzowi do oczów skakał, ale ten rzekł:

      – Dobryś mi ty, dobry mi i on, dobry mi każdy, któren rzetelnie pracuje.

      – To ino mnie przez złość pan jemu postąpił.

      – Wart jest tyle co Bartek, a może i więcej, tom postąpił. Sprawiedliwy człowiek jestem, niech każdy o tym wie.

      – A bo cisnę wszystko do stu diabłów i niech se pan sam staje do roboty – groził.

      – A ciśnij, poszukaj bułek, kiedy ci chleb nie smakuje, idź, tartak poprowadzi Boryna, i do tego za cztery złote na dzień! – powiedział młynarz ze śmiechem, bo ano tak z rozmysłem wszystko rychtował, by mieć taniej robotnika.

      Pomiarkował się wnet Mateusz, że młynarz nie ustąpi i nie da się nastraszyć, to nie nastawał więcej, schował złość do Antka głęboko za pazuchę, że go tam żywym ogniem piekła, ale dla ludzi zrobił się jakby miększym i wyrozumialszym, spostrzegli to w lot, a Bartek splunął na to i rzekł do drugich:

      – Głupi jako ten psiak, co nie mógł ugryźć buta, dostał w zęby, to się teraz do niego łasi. Myślał, że łaskę posiadł, a tak samo go przegonią, niech się tylko lepszy trafi… zawżdy tak z bogaczami bywa…

      Antkowi zaś zarówno wszystko było, ani rad był z podwyżki, ani cieszyło go zbytnio, że Mateuszowi zmiękła rura i że wieś z niego przekpiwała, o czym powiadali na robocie, tyle go to obchodziło razem, co ten łoński rok albo i mniej. Nie dla płacy robił, to ino Hankę cieszyło, robił, bo mu się tak podobało, a gdyby zechciał brzuchem do góry wylegiwać – wylegiwałby się, choćby się tam nie wiem co stało. A że upodobał sobie w robocie, to się w niej prosto zapamiętał i chodził jak ten koń w kieracie, co i nie popędzany, a w kółko biega, póki go nie zatrzymają.

      I tak szedł dzień za dniem, tydzień za tygodniem aż do samych Godów w ciężkiej i bezustannej pracy, aż mu z wolna przycichła dusza i jakby skrzepła na lód, że zgoła niepodobny był do dawnego. Dziwowali się temu ludzie i różnie o tym mówili. Ale to było jeno z wierzchu, dla ludzkich oczów, bo na wnątrzu całkiem było różnie – jako w tej wodzie bystrej i głębokiej, którą mróz w lody okuje i śniegi przysypią – a bełkocze cięgiem, szumi, huka, że ani człek się spodzieje, kiej pęknie powłoka i wody luną… Tak ci było i w nim; robił, harował, pieniądze co do grosza oddawał żonie, w domu przesiadywał wieczorami, a dobry był jak nigdy, cichy, spokojny, dzieci zabawiał, pomagał w gospodarstwie, marnego słowa nie rzekł nikomu, nie wyrzekał i jakby o wszystkich krzywdach zapomniał – ale nie zwiódł tym wszystkim Hanczynego serca, nie; juści, że radowała się tej przemianie i dziękowała za nią Bogu gorąco, a zabiegała koło niego, jak mogła, w oczy mu cięgiem patrzyła, by odgadnąć, czego potrzebuje, służką mu była najwierniejszą i najpamiętliwszą, ale i często łapała oczami jego smutne spojrzenia, często nasłuchiwała strwożona jego wzdychów cichych, często opadały jej ręce i z zamarłym sercem oglądała się dokoła, chcąc przewidzieć, skąd przyjdzie nieszczęście, bo dobrze czuła, że w nim waży się cosik strasznego, cosik, co ino przez moc zdzierża, co ino przywarło, przytaiło się, a ssie mu duszę, ssie…

      On zaś ani słowa nie rzekł, źle mu jest czy dobrze, z roboty wracał prosto do domu, o świtaniu się zrywał, kiedy przedzwaniali na roraty, że

Скачать книгу