Chłopi, Część pierwsza – Jesień. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część pierwsza – Jesień - Reymont Władysław Stanisław страница 6
Zamilkł, ale słychać było ciche, bolesne chlipanie i siurkanie nosem.
– Witek… a nie bucz kiej ciele, bo ci to pierwszyzna, że cię ociec spiera?…
– Juści, że nie pierwszyzna, ale zawdy tak się bojam… bo nijakiej wytrzymałości na bicie nie mam…
– Głupiś, parobek tyli, a boja się… już ja przełożę tatusiowi…
– Przełożysz, Józia? – zawołał radośnie – bo to borowy mię wygnał z krowami, bo…
– Przełożę, Witek, ino się już nie bojaj!…
– Kiej tak… to naści tego ptaka! – szepnął z radością i wyjął z zanadrza drewniane cudło. – Obacz ino, jak się sam rucha.
Postawił go na progu obory, nakręcił, i ptak zaczął się kiwać, podnosić nogi długie i spacerować…
– Bociek, Jezu a dyć się rucha kiej żywy! – zawołała zdumiona, odstawiła szkopek34, przykucnęła przed progiem i z najżywszą radością i zdumieniem patrzyła.
– Jezu! to z ciebie mechanik! I to się sam tak rucha, co?
– A sam, Józia, ino go kołeczkiem nakręcę, to już se spaceruje kiej dziedzic po obiedzie – o… – odwrócił go, i ptak poważnie a śmiesznie zarazem podnosił długą szyję, podnosił nogi i szedł.
Zaczęli się śmiać serdecznie i bawić się jego ruchami, tylko Józia czasami podnosiła oczy na chłopaka – podziw w nich był a zdumienie.
– Józia! – rozległ się głos Boryny sprzed chałupy.
– A czegój?… – odkrzyknęła.
– Chodzi ino.
– Kiej dojem krowy.
– Pilnuj tu, bo idę do wójta – powiedział, wsadzając głowę do ciemnej obory – nie ma tutaj tego znajdka, co?
– Witka?… ni, pojechał po ziemniaki z Antkiem, bo Kuba miał urżnąć sieczki dla koni… – odpowiedziała prędko i trochę niespokojnie, bo Witek przycupnął za nią ze strachu.
– Ścierwa ten chłopak, to ino pasy drzeć, żeby zmarnować taką krowę – mruczał powracając do izby, gdzie się odział w nową kapotę białą, wyszywaną na wszystkich szwach czarnymi tasiemkami, nadział wysoki czarny kapelusz, okręcił się czerwonym pasem i poszedł drogą nad stawem ku młynowi.
– Roboty jeszcze tyla… zwózka drzewa… siew nie skończony… kapusta w polu… ściółka nie wygrabiona… podorać by trza na kartofle… dobrze by i pod owsy… a tu jedź na sądy… Laboga, że to człek nigdy obrobić się nie obrobi, ino cięgiem jak ten wół w jarzmie… że i wyspać się nie ma czasu ni odpocząć… – rozmyślał. – A tu i ten sąd… Tłumok ścierwa, hale, ja z nią sipiałem… żebyś ozór straciła… lakudro jakaś… suka… – splunął ze złością, nabił fajeczkę machorką35 i długo pocierał zwilgotniałe zapałki o portki, nim zapalił.
Pykał od czasu do czasu i wlókł się wolno; bolały go wszystkie kości i żale za krową raz wraz go markociły i rozbierały.
A tu ani odbić się na kim, ani wyżalić, nic… sam jak ten kołek; sam o wszystkim myśl, sam deliberuj łbem, sam kiele wszystkiego obiegaj kiej ten pies… a do nikogój słowa przemówić i rady znikąd ni pomocy – a ino strata i upadek… a wszystkie to kiej te wilki za owcą… a ino skubią, a patrzą, kiedy ozerwą w kawały…
Ciemnawo już było we wsi, przez przywierane drzwi i okna, że to wieczór był ciepły, buchały smugi ognisk i zapach gotowanych ziemniaków i żuru ze skwarkami; gdzieniegdzie jedli w sieniach albo i zgoła przed domami, że ino skrzybot łyżek słychać było a pogadywania.
Boryna szedł coraz wolniej, bo ociężało go rozdrażnienie, a potem przypomnienie nieboszczki, co ją na zwiesnę był pochował, ułapiło go za grdykę…
– Ho! ho!… przy niej, co ją wspominam wieczorem w dobry sposób, nie przygodziłoby się tak granuli… gospodyni to była, gospodyni!… Juści, że i mamrot, i przeklętnica też, że i dobrego słowa nikomu dać nie dała i cięgiem się z babami za łby wodziła… ale zawżdy żona i gospodyni! – Tu westchnął pobożnie na jej intencję, i żal go jeszcze większy dusił, bo przypominał, jak to bywało…
Przyszedł z roboty, spracowany – to i jeść tłusto dała, i często gęsto kiełbasy podtykała kryjomo przed dzieciskami… A jak się wszystko darzyło!… i cielaki, i gąski, i prosiaki… że co jarmarek było z czym jeździć do miasta, i grosz był zawsze gotowy, na zakład z samego przychówku… A już co kapusty z grochem, to już jensza zgoła tak nie potrafi…
A teraz co?…
Antek ino na swoją stronę ciągnie, kowal też wypatruje, aby co chycić, a Józka? Skrzat głupi, któremu plewy jeszcze we łbie, co i nie dziwota, bo dzieusze mało co na dziesiąty rok idzie… Hanka kiej ta ćma łazi, a choruje jeno, i tyle zrobi, co ten pies zapłacze…
Toć i marnieje wszystko… granule trza było dorznąć… we żniwa wieprzak zdechł… wrony gąski tak przebrały, że z połowa ostała!… Tyle marnacji, tyle upadku!… Przez sito wszyćko leci, przez sito…
– Ale nie dam! – wykrzyknął prawie głośno – póki rucham tymi kulasami, to ani jednej morgi nie odpiszę i do waju36 na wycug37 nie pójdę…
Ino Grzela z wojska do dom powróci, to niechta se Antek na żoniną gospodarkę wróci… nie dam…
– Niech będzie pochwalony! – zabrzmiał jakiś głos.
– Na wieki!… – odrzucił machinalnie i skręcił z drogi w szerokie i długie opłotki, bo wójtowa osada leżała trochę w głębi.
W oknach się świeciło i pieski ujadać poczęły.
Wszedł prosto do świetlicy.
– Wójt doma? – zapytał tłustej kobiety, klęczącej przy kołysce i karmiącej dziecko.
– Zarno wrócą, pojechał po ziemniaki. Siadajcie, Macieju, a dyć i ci też czekają na niego – wskazała ruchem brody na dziada siedzącego przy kominie; był to ten stary ślepiec, wodzony przez psa; czerwonawe światło szczap ostro opływało jego ogromną, wygoloną twarz, łysą czaszkę i szeroko otwarte oczy, zasnute bielmem, nieruchomo tkwiące pod siwymi, krzaczastymi brwiami…
– Skąd to Pan Bóg prowadzi? – zapytał Boryna, siadając po drugiej stronie ognia.
– Ze świata, a skądże by, gospodarzu? – odpowiadał wolno rozlazłym, jęczącym, iście proszalnym głosem i nadstawiał pilnie uszów, a wyciągnął tabakierkę.
– Zażyjcie, gospodarzu.
Maciej
34
35
36
37