Wielki człowiek z prowincji w Paryżu. Оноре де Бальзак
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wielki człowiek z prowincji w Paryżu - Оноре де Бальзак страница 20
Moje drogie dziecko, po tym, co Ci pisze siostra, mogę Cię tylko pobłogosławić i zapewnić, że moje modlitwy i myśli są, niestety! wszystkie pełne Ciebie, z uszczerbkiem tych, których mam przy boku; są bowiem serca, w których nieobecni nie tracą, lecz zyskują, i takim jest serce Twojej
W ten sposób w dwa dni później Lucjan mógł zwrócić przyjaciołom pożyczkę ofiarowaną z takim wdziękiem. Nigdy może życie nie zdało mu się piękniejsze, ale odruch jego ambicji nie uszedł głębokiego spojrzenia przyjaciół oraz ich wrażliwości.
– Można by myśleć, że lękasz się zawdzięczać nam cośkolwiek – wykrzyknął Fulgencjusz.
– Och, radość jego jest według mnie bardzo znacząca – rzekł Michał Chrestien – i potwierdza moje spostrzeżenie: Lucjan jest próżny.
– Jest poetą – rzekł d'Arthez.
– Czy bierzecie mi za złe uczucie tak naturalne w tej chwili?
– Trzeba mu liczyć za dobre, że go nam nie ukrywał – rzekł Leon Giraud – jeszcze jest szczery; ale obawiam się, aby w przyszłości nie zaczął się nas lękać.
– Czemu? – spytał Lucjan.
– Czytamy w twoim sercu – odparł Józef Bridau.
– Jest w tobie – rzekł Michał Chrestien – pierwiastek diaboliczny, którym usprawiedliwiasz we własnych oczach rzeczy najsprzeczniejsze z naszymi zasadami: miast być sofistą150 myśli, będziesz sofistą uczynków.
– Och, boję się o to – rzekł d'Arthez. – Lucjanie, będziesz staczał w duchu wzniosłe dyskusje, w których będziesz wielki, a których owocem będą uczynki naganne… Nie będziesz nigdy w zgodzie z sobą.
– Na czym opieracie swój akt oskarżenia? – spytał Lucjan.
– Próżność twoja, drogi poeto, jest tak wielka, że barwisz nią nawet przyjaźń! – wykrzyknął Fulgencjusz. – Wszelka tego rodzaju próżność świadczy o straszliwym egoizmie, egoizm zaś jest trucizną przyjaźni.
– Och Boże! – wykrzyknął Lucjan. – Więc wy nie wiecie, jak bardzo was kocham?
– Gdybyś nas kochał, jak my się kochamy, czy byłbyś z takim pośpiechem i emfazą oddawał nam to, cośmy ofiarowali ci z taką przyjemnością?
– Tu nikt nic drugiemu nie pożycza, ale daje – rzekł szorstko Józef Bridau.
– Nie miej nas za twardych, drogie dziecko – rzekł Michał Chrestien – my jesteśmy tylko przewidujący. Lękamy się, iż któregoś dnia przełożysz może słodycze drobnej zemsty nad uciechy czystej przyjaźni. Czytaj Tassa151 Goethego, największe dzieło tego szczytnego geniusza, a ujrzysz tam, że poeta lubi błyszczące materie, uczty, triumfy, blask: otóż bądź Tassem bez jego szaleństwa. Świat i jego uciechy będą cię wołać? Zostań tu… Przenieś w krainę myśli wszystko, czego żądasz od swojej próżności. A skoro już musisz spłacić dług szaleństwu, niech cnota będzie w twoich uczynkach, a występek w myśli, zamiast byś, jak mówi d'Arthez, dobrze myślał, a źle czynił.
Lucjan spuścił głowę: przyjaciele mieli słuszność.
– Wyznaję, że nie jestem tak silny jak wy – rzekł, rzucając im urocze spojrzenie. – Nie mam ramion i barków dość krzepkich, aby udźwignąć Paryż, walczyć jak bohater. Natura dała nam odmienne temperamenty i zdolności, a wy znacie lepiej niż ktokolwiek kulisy występków i cnót. Jestem już znużony, wyznaję.
– Będziemy cię podtrzymywać – rzekł d'Arthez – to właśnie rola wiernej przyjaźni.
– Pomoc, jaką otrzymałem, jest znikoma, jesteśmy wszyscy w biedzie; niebawem potrzeba znowu mnie przyciśnie. Chrestien, wynajmujący przygodnie swe pióro, nie ma wpływów w księgarstwie. Bianchon jest poza kręgiem tego rodzaju spraw. D'Arthez zna jedynie firmy naukowe i specjalne, które nie mają nic wspólnego z wydawcami nowości; Horacy, Fulgencjusz Ridal i Bridau pracują w sferze idei będących o sto mil od wszelkiego handlu. Muszę się zdobyć na decyzję.
– Trzymaj się naszej: cierpieć! – rzekł Bianchon. – Cierpieć mężnie i ufać pracy!
– Ale to, co dla was jest tylko cierpieniem, dla mnie jest śmiercią – rzekł żywo Lucjan.
– Nim kur po trzykroć zapieje – rzekł z uśmiechem Leon Giraud – ten człowiek zdradzi pracę dla lenistwa i grzechów Paryża.
– Dokąd praca was zaprowadziła? – rzekł Lucjan, śmiejąc się.
– Kiedy się jedzie z Paryża do Włoch, nie spotyka się Rzymu w pół drogi – rzekł Józef Bridau. – Dla ciebie groszek zielony powinien rosnąć już przyrządzony na maśle.
– Ten cud dzieje się tylko dla pierworodnych synów parów152 Francji – rzekł Michał Chrestien. – Ale my, biedacy, siejemy groszek sami, podlewamy go i lepiej nam smakuje.
Rozmowa zeszła na żartobliwe tory; zmieniono przedmiot. Te przenikliwe umysły, te delikatne serca starały się zatrzeć małą sprzeczkę w pamięci Lucjana, który od tego czasu zrozumiał, jak trudno ich oszukać. Stopniowo ogarniała go rozpacz, którą starannie ukrywał przyjaciołom, uważając ich za nieubłaganych mentorów. Natura południowca, przebiegająca tak łatwo całą klawiaturę uczuć, rodziła w nim najsprzeczniejsze postanowienia.
Kilkakrotnie oświadczał zamiar rzucenia się w dziennikarstwo; zawsze przyjaciele odpowiadali:
– Niechże cię Bóg broni!
– Tam byłby grób pięknego, słodkiego Lucjana, którego znamy i kochamy – rzekł d'Arthez.
– Nie oparłbyś się ustawicznemu kontrastowi pracy i zabawy, który jest treścią życia dziennikarzy; otóż umieć się oprzeć – to podstawa cnoty. Byłbyś tak oczarowany władzą, prawem życia i śmierci nad dziełami myśli, że stałbyś się dziennikarzem w dwa miesiące. Być dziennikarzem – to dzierżyć władzę prokonsula153 w republice pióra. Kto może wszystko powiedzieć, dochodzi do tego, że może
150
151
152
153