12 dni świąt Dasha i Lily. Rachel Cohn

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу 12 dni świąt Dasha i Lily - Rachel Cohn страница 6

Автор:
Серия:
Издательство:
12 dni świąt Dasha i Lily - Rachel Cohn

Скачать книгу

odpo­wie­dzi.

      – Weso­łego pierw­szego dnia świąt – powie­dzia­łem.

      Lily potrzą­snęła głową.

      – Pierw­szy dzień świąt to pierw­szy dzień świąt – szep­nęła.

      – Nie w tym roku – spro­sto­wa­łem. – Nie dla nas.

      Lang­ston oświad­czył, że pora wyjąć cho­in­kowe ozdoby. Bumer zgło­sił się do pomocy, a w tej samej chwili rów­nież dzia­dek poru­szył się, by pójść po pudełka. To obu­dziło Lily z zamy­śle­nia – pomo­gła mu przejść na kanapę w salo­nie i popro­siła, by w tym roku tylko nad­zo­ro­wał. Widzia­łem, że ten pomysł mu się nie podoba, ale dobrze wie­dział, że jeśli będzie pro­te­sto­wał zbyt gwał­tow­nie, zrobi przy­krość Lily. Dla­tego usiadł. Dla niej.

      Gdy tylko przy­nie­śli pudełka, wie­dzia­łem, że na mnie czas. To była rodzinna tra­dy­cja, a gdy­bym został i robił za członka rodziny, czuł­bym, że to ściema, tak jak czuł­bym, gdyby Lily uda­wała, że jest szczę­śliwa i że chce robić to, do czego ją zachę­camy. Zro­bi­łaby to dla Lang­stona, dziadka i dla rodzi­ców. Gdy­bym został, zro­bi­łaby to dla mnie. A wola­łem, by sama chciała ustroić drzewko. By poczuła ten czar Bożego Naro­dze­nia, który roz­świe­tlał ją o tej porze zeszłego roku. Ale do tego trzeba było wię­cej niż ide­al­nej cho­inki. Do tego potrzeba było cudu.

      Dwa­na­ście dni.

      Mie­li­śmy dwa­na­ście dni.

      Przez całe życie uni­ka­łem Bożego Naro­dze­nia. Ale nie w tym roku. Nie, w tym roku naj­bar­dziej pra­gną­łem, żeby Lily znowu była szczę­śliwa.

      drugi

      drugi

      Lily

      Dwie tur­kawki (na prze­chod­nim swe­trze)

      Sobota, 13 grud­nia

      Jestem zła na glo­balne ocie­ple­nie z oczy­wi­stych powo­dów, ale przede wszyst­kim jestem na nie zła dla­tego, że ruj­nuje Boże Naro­dze­nie. To ma być czas, kiedy szczę­kasz zębami, a zimno zmu­sza do nosze­nia płasz­czy, sza­li­ków i ręka­wi­czek. Wycho­dząc na dwór, powi­nie­neś wydy­chać chmurki powie­trza na chod­niki pokryte śnie­giem. W domach rodziny piją kakao przy roz­pa­lo­nym kominku, przy­tu­la­jąc się do swo­ich zwie­rząt, by się ogrzać. Nie ma lep­szego wstępu do świąt niż porządna gęsia skórka. Na nią liczę, cze­ka­jąc na dobrą zabawę, rado­sne pio­senki, hur­towe pie­cze­nie ciast, bli­skość z naj­bliż­szymi i inne poda­runki nad­cho­dzące z tą porą roku. Okres przed Bożym Naro­dze­niem to nie dwa­dzie­ścia jeden stopni na plu­sie, zaku­po­wi­cze w krót­kich spoden­kach popi­ja­jący mro­żoną mię­tową latte (fuj) i gra­cze we fris­bee w koszul­kach bez ręka­wów, któ­rzy w bez­tro­ski wio­senny dzień grożą wypro­wa­dza­ją­cym psy wstrzą­sem mózgu. W tym roku zima nie zamie­rzała przed­sta­wiać Bożego Naro­dze­nia, zatem dopóki się na to nie zde­cy­do­wała, ja nie zamie­rzałam prze­sad­nie się eks­cy­to­wać tym naj­lep­szym cza­sem w roku.

      Na zewnątrz nie było dość zimno, więc całe zimno zebra­łam w sobie i skie­ro­wa­łam je na Dasha, choć na to nie zasłu­żył.

      – Skoro musisz iść, to idź – powie­dzia­łam obce­sowo. Obce­sowy. To słowo w stylu Dasha – nie­ja­sne, odle­głe, nie­zro­zu­miałe – i dziwne, że w ogóle je zna­łam. Oprócz miliona innych obo­wiąz­ków, które mnie teraz przy­tła­czały, powin­nam się też uczyć do egza­minu SAT, co powo­do­wało dys­kom­fort w moich ustach. (Czy przy­stę­pu­jący do SAT-u naprawdę był lepiej przy­go­to­wany do stu­diów tylko dla­tego, że znał takie słowo? Wła­śnie – wcale nie. Zmar­no­wane słowo, kom­pletna strata czasu, abso­lutna pew­ność, że i tak nie speł­nię ocze­ki­wań rodzi­ców doty­czą­cych stu­diów dzięki doda­niu słowa dys­kom­fort do swo­jego słow­niczka).

      – Nie chcesz, żebym został, co? – zapy­tał Dash, jakby bła­gał mnie, bym nie zmu­szała go do spę­dza­nia kolej­nej godziny ze zmę­czo­nym dziad­kiem i bra­tem, który w naj­lep­szym razie tole­ruje mojego chło­paka, a w naj­gor­szym jest dla niego po pro­stu nie­grzeczny. Mar­twię się rela­cjami Lang­stona i Dasha, choć zdają się trak­to­wać wza­jemną wro­gość jak sport. Gdyby Lily była kate­go­rią w tele­tur­nieju, odpo­wiedź brzmia­łaby „Ona w ogóle tego nie rozu­mie”, a pyta­nie – „Co to jest męż­czy­zna?”.

      – Chcę, żebyś robił to, co chcesz – odpo­wie­dzia­łam, ale tak naprawdę powin­nam powie­dzieć: „Zostań, Dash. Pro­szę. Ten bożo­na­ro­dze­niowy pre­zent, cho­inka, jest cudowny i jest dokład­nie tym, czego nie wie­dzia­łam, że potrze­buję – w tej chwili, od cie­bie. I choć mam teraz milion innych rze­czy do zro­bie­nia, niczego bar­dziej nie pra­gnę, niż ubrać z tobą to drzewko. Albo żebyś usiadł na kana­pie i patrzył, jak je stroję, i rzu­cał uszczy­pliwe komen­ta­rze o pogań­skich tra­dy­cjach źle inter­pre­to­wa­nych przez chrze­ści­jań­stwo. Żebyś był bli­sko”.

      – Podoba ci się cho­inka? – zapy­tał Dash, ale wkła­dał już weł­nianą kurtkę, za grubą na tak cie­pły dzień, i spo­glą­dał na ekran tele­fonu, jakby dostał SMS-y wzy­wa­jące go do miejsc lep­szych niż mój dom.

      – Jak mogłaby mi się nie podo­bać? – odpar­łam, nie chcąc już roz­wi­jać tych podzię­ko­wań. Led­wie zdą­ży­łam wyjąć kar­tony z ozdo­bami, kiedy Dash oznaj­mił, że zbiera się do wyj­ścia, w dodatku zro­bił to dokład­nie w tym momen­cie, gdy otwie­ra­łam pudełko ze Strandu, które poda­ro­wał mi 19 stycz­nia, by uczcić uro­dziny pisarki Patri­cii High­smith. W środku znaj­do­wała się czer­wono-złota ozdoba z rysun­kiem Matta Damona jako Uta­len­to­wa­nego Pana Ripleya. Komu innemu niż Dashowi spodo­ba­łaby się świą­teczna ozdoba z twa­rzą zna­nego seryj­nego zabójcy z lite­ra­tury i kto dałby ją swo­jej dziew­czy­nie w pre­zen­cie? To spra­wiło, że uwiel­bia­łam Dasha jesz­cze bar­dziej. (Boha­ter lite­racki, nie to, że był seryj­nym mor­dercą). W lutym wło­ży­łam pudełko do schowka razem z innymi świą­tecz­nymi deko­ra­cjami, wyda­jąc wes­tchnie­nie pełne nadziei, że Dash i ja wciąż będziemy razem, gdy przyj­dzie czas, by znowu ozdo­bić cho­inkę. No i byli­śmy razem. Tyle że nasz zwią­zek zro­bił się do świąt efe­me­ryczny (w końcu jakieś egza­mi­na­cyjne słowo, które paso­wało do mojego praw­dzi­wego życia). Nie wyda­wał się już praw­dziwy. Stał się bar­dziej obo­wiąz­kiem, zada­niem byle tylko prze­trwać do świąt, bo w święta się roz­po­czął. Żeby­śmy mogli w końcu przy­znać, że to, co czu­li­śmy na początku, było takie praw­dziwe i wła­ściwe, a teraz… wciąż było praw­dziwe, ale zde­cy­do­wa­nie niewła­ściwe.

      – Bądź dobra dla Oscara – ode­zwał się Bumer i zasa­lu­to­wał cho­ince.

      – Kto to jest Oscar? – zapy­ta­łam.

      – Cho­inka! – odparł Bumer, jakby

Скачать книгу