Zwycięzca. Jerzy Żuławski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zwycięzca - Jerzy Żuławski страница 7

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Zwycięzca - Jerzy Żuławski

Скачать книгу

nagły gniew zebrał:

      – Głupiś jest ty i trupy są głupie! Jak śmiesz wątpić, gdy ja ci mówię, że Zwycięzca jest pomiędzy nami?! Trupy nie wstają tylko dlatego, że są martwe – i to ich wina! Ale je wszystkie pod stopy Zwycięzcy zwleczemy!

      To mówiąc, pewnym krokiem wstąpił na piedestał i owinąwszy płaszczem ciało Ady, wziął je na ręce i począł schodzić ku dołowi z tym brzemieniem. Choma jęknął głucho i zakrył oczy, aby nie patrzeć na to świętokradztwo przełożonego.

      On tymczasem szedł ku dolinie, stanowczy i już spokojny, z ciałem pierwszej kapłanki w ramionach, a spotkawszy w drodze kilku Braci, którzy wyszli go szukać, rozkazał im zebrać inne zwłoki i ułożyć z nich wielki stos na równinie…

      – Czas ich wyczekiwania także się skończył – rzekł – niechaj odpoczną…

      Ten, którego nazywano Zwycięzcą, powstał był tymczasem i wyszedł ze swego lśniącego wozu stalowego.

      Elem, spostrzegłszy go z dala, złożył szybko ciało Ady na mchu i pobiegł z powitaniem.

      – Panie, panie! – mówił, zginając się – bądź pozdrowiony…

      Wszystka swada i pewność siebie odbiegła go na widok tego olbrzymiego przybysza, dwakroć wzrostem księżycowych ludzi przewyższającego (jest podanie, że taki wzrost mieli pierwsi prarodzice, których Stary Człowiek z Ziemi przywiódł z sobą), zwłaszcza że trudno mu było porozumieć się z nim, gdyż mówił językiem dziwnym, podobnym do zachowanego w najstarszych jeno księgach świętych, którego ludzie niepiśmienni od dawna już na Księżycu nie rozumieli.

      Przybysz uśmiechnął się, widząc zakłopotanie mnicha.

      – Nazywają mnie na Ziemi Markiem – rzekł.

      Elem pochylił znów głowę.

      – Wolno ci, panie, na Ziemi nosić imię, jakie zechcesz; tutaj u nas masz od wieków tylko jedno: Zwycięzca!

      – Zwyciężyłem rzeczywiście więcej, niż możesz przypuszczać – rzekł Marek – przybywając tutaj z Ziemi. Tamci mieli towarzyszów, ja jestem sam – dodał jakby do siebie, patrząc w stronę dalekiej Ziemi na niebie.

      Potem zwrócił się znów do Elema:

      – I nie dziwno wam, że przybyłem?

      – Wiedzieliśmy, że przybędziesz.

      – Skąd?

      Elem spojrzał na niego zdumionymi oczyma:

      – Jak to? czyż nie dałeś przyrzeczenia Adzie, kiedy jako… Stary Człowiek stąd odchodziłeś? A później wszyscy nasi prorocy…

      Urwał z przestrachem, gdyż „Zwycięzca” wybuchnął tak szalonym i nieposkromionym śmiechem, jakiego od wieków nie słyszano w cichej Biegunowej Krainie. Śmiały mu się usta i oczy, i cała młoda twarz się śmiała – przysiadł aż na ziemi i począł jak dziecko rozbawione bić się dłońmi po udach.

      – Więc wy, więc wy… – mówił, dusząc się od śmiechu – wy myślicie, że ten wasz „Stary Człowiek”, sprzed sześciu- czy siedmiuset lat – to ja? Ależ to nadzwyczajne! Tutaj, jak widzę, cała legenda urosła! I ja mam być teraz jak chiński bożek… O! drodzy, ziemscy towarzysze moi! gdybyście wy wiedzieli, jakie mi te kochane karły przyjęcie zgotowały! Pójdźże, mój papieżu, niech cię uściskam!

      Mówiąc to, pochwycił oniemiałego Elema i uniósłszy z ziemi jak piórko, począł z nim tańczyć po równinie.

      – O, ukochany, zacny potomku podobnych do mnie szaleńców! – wołał – jakże ja się cieszę, żeście wy tutaj na mnie czekali! Będziemy sobie tutaj żyli wesoło, ty pokażesz mi wszystko, co widzieć pragnę, a potem – potem muszę cię zabrać z sobą, gdy będę powracał na Ziemię!

      Postawił zakonnika obok i mówił dalej:

      – Wiesz! bo ja mogę wrócić każdej chwili, gdy zechcę! Nie tak, jak tamci szaleńcy sprzed siedmiu setek lat, dzięki którym wy się po Księżycu roicie.

      Chwycił go za rękę jak dziecko i pociągnął ku wozowi.

      – Patrz, przede wszystkim spadłem tutaj, nie gdzieś na bezpowietrznej pustyni, którą tamci musieli z trudem przebywać. Strzał był dobrze wymierzony? co? w sam środek kotliny biegunowej, między wasze domki, którzyście mnie mimo mej wiedzy tu oczekiwali… A potem – widzisz, że pocisk stoi w zewnętrzny płaszcz swój stalowy wgłębiony jakby w armatę! Tak, tak, czcigodny szamanie! przyjechałem we własnej kolubrynie, która się sama nabiła zagęszczonym powietrzem, spadając. A widzisz, jak stoi, wymierzona? Pod tym samym kątem, jak spadła… Tam pod spodem jest rodzaj nóg, które w grunt się zagłębiły – prześliczna laweta! Dość mi wejść, zamknąć się i guzik tam nacisnąć i – wracam na Ziemię. Tą samą drogą – rozumiesz? matematycznie tą samą drogą, którą przybyłem – wracam na Ziemię!

      Mówił szybko i wesoło, nie zważając, że mnich nawet treści słów jego nie rozumie. W chaosie tym zdołał on złapać tylko jedno zdanie: „wracam na Ziemię!”. I nagły, potworny przestrach chwycił go dławiącą garścią za krtań.

      – Panie, panie! – zdołał jeno wykrztusić, czepiając się kurczowo wzniesionymi dłońmi jego rękawa.

      Marek spojrzał na niego – i żart zamarł mu na ustach. Mnich wyglądał wprost strasznie. Trzęsły mu się drobne, dziecinne ręce, a w oczach wzniesionych wyła jakaś okropna prośba i rozpacz, i lęk…

      – Czego?… czego ty?… – szepnął mimo woli, o krok się cofając.

      Elem wybuchnął:

      – Panie! ty nie wracaj na Ziemię! My na ciebie czekali! panie, czy ty rozumiesz, co to znaczy: my czekali na ciebie przez długich siedem setek lat! Przybyłeś oto i mówisz rzeczy dziwne, których ani ja nie pojmuję, ani nie pojmie nikt na Księżycu! My wiemy tylko jedno: gdyby nie wiara w ciebie, gdyby nie ufność, że przyjdziesz naprawdę, życie by tutaj było niemożliwe – w nędzy, w uciśnieniu, w takiej poniewierce! A ty mówisz teraz, że odjedziesz, i chcesz mi pokazywać…

      Odwrócił się i nagłym ruchem wyciągnął dłoń ku cichym, drobnym zwłokom Ady, zniesionym na mniszym płaszczu z góry, skąd Słońce widać i Ziemię.

      – Patrz! Oto jest Ada, kapłanka twoja, która cię znała, gdyś był tutaj Starym Człowiekiem, i której pierwszej obiecałeś powrócić! Czekała na ciebie do końca dni swoich, a kiedy zmarła, czekała jeszcze, ślepymi oczyma zwrócona ku Ziemi, tak jako my czekaliśmy codziennie, tak jako tamci z nią i z nami czekali!

      To mówiąc, pokazywał ręką wzgórze, kędy snuli się – z dala w różowym słońcu widoczni Bracia Wyczekujący, ruszając z odwiecznych miejsc trupy, aby je na dół pod nogi Zwycięzcy poznosić.

      – Tamci już ciebie nie potrzebują! Przyszedłeś – i skończyło się już ich nużące pośmiertne czuwanie! Spłoną na wieczny spoczynek tu w tej kotlinie, kędy nigdy jeszcze ogień nie płonął, bo my bez ognia, jakoby na godzinę z domu wyszedłszy,

Скачать книгу