Zwycięzca. Jerzy Żuławski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zwycięzca - Jerzy Żuławski страница 9

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Zwycięzca - Jerzy Żuławski

Скачать книгу

i wcale ładnych. A oni padali wszyscy na twarz, dotykali z oznakami czci szat jego i witali go dziwnym językiem, w którym zaledwie z trudem mógł pochwytać uchem przekręcone do niepoznania słowa polskie, angielskie i portugalskie.

      Przy pierwszym spotkaniu zbyt był zaciekawiony widokiem tych ludków, aby mógł zważać na to, jak go witają; później jednak, gdy coraz nowe gromadki przybywały, usiłował protestować przeciw bałwochwalczym oznakom czci, które mu oddawano. Ale wkrótce przekonał się, że jest pod tym względem bezsilny. Strofowani – albo nie rozumieli, o co mu chodzi, albo też uważali gniew jego za karę za jakąś przewinę i poczynali się usprawiedliwiać z jeszcze większymi objawami czołobitności. Kiedy zaś starał się ich łagodnie przekonać, że jest takim, jak oni, człowiekiem, chociaż z Ziemi przybyłym, uśmiechali się tylko chytrze, podobnie jak Elem, gdy mu mówił, że Stary Człowiek dawno umarł i on nie ma z nim nic wspólnego.

      Zaprzestał tedy bronić się na próżno – odkładając usunięcie tego przedziwnego nieporozumienia na stosowniejszą porę – i szedł ku Morzu Wielkiemu w orszaku nieproszonych wyznawców swoich, jak młody i jasny bóg, dwakroć wierną rzeszę wzrostem przewyższający.

      Mężczyźni zabiegali mu drogę drobnymi kroczkami i skarżyli mu się snadź[39] (nie rozumiał ich bowiem dobrze i często uciekał się do pomocy Elema, który, jako piśmienny, znał język „święty”, polski, którym niegdyś Stary Człowiek przemawiał) i każdy opowiadał o krzywdach swoich, waśniach i kłopotach, i każdy prosił go znowu, aby on go pomścił lub wynagrodził – naprzód, przed wszystkimi innymi, ponieważ on właśnie na to zasługuje. Powstawały stąd kłótnie, a nawet bójki, które nieraz Marka mimo woli do śmiechu pobudzały.

      Kobiety były wstrzemięźliwsze. Szły na uboczu i patrzyły na niego tylko dużymi, zachwyconymi oczyma, a gdy się odezwał do której, uciekały bez odpowiedzi, jak sarny spłoszone. Raz wspomniał przy nich na wpół żartem o szernach… Spostrzegł, że bladły na sam dźwięk tego imienia i skupiały się w lękliwą gromadkę, poglądając[40] z niewymownym przestrachem ku mężom swoim i towarzyszom.

      – Panie! czynisz, co sam zechcesz, ale lepiej przy kobietach nie mówić o szernach – zauważył Elem.

      – Dlaczego?

      Mnich pochylił głowę.

      – Są rzeczy straszne…

      Nim jednak zdążył dokończyć zdania, przerwał mu ruch, jaki się wszczął nagle w pielgrzymiej gromadce.

      Kończył się już pierwszy dzień podróży i schodzili byli właśnie na równinę, śpiesząc na noc ku osadom u Starych Źródeł, kędy[41] przed wiekami pierwszy raz na Księżycu naftę odkryto, kiedy pielgrzymi i mnisi, orszak Zwycięzcy stanowiący, poczęli się skupiać i krzyczeć, wskazując rękoma w kierunku pobliskich zarośli. Marek spojrzał w tamtą stronę i spostrzegł człowieka, nieco roślejszej od innych budowy, który, wyskoczywszy z gęstwiny, stanął na cyplu skalnym ponad drogą i zaczął miotać jakieś wyzwiska czy przekleństwa. Odpowiedziano mu gradem obelg. Niektórzy rzucali kamieniami, które go jednakże nie dosięgały – kobiety kryły się z płaczem za plecami mężczyzn, a mnisi spluwali na przemian i kreślili święty znak Przyjścia na czole, ustach i piersi.

      – Morzec! Morzec! – rozlegało się dokoła.

      Człowiek na skale zaśmiał się urągliwie i naciągnął łuk, który miał w ręku. Strzała świsnęła, godząc trafnie w szyję młodą, drobną kobietkę, co właśnie u nóg Markowych szukała schronienia.

      Okrzykowi zgrozy odpowiedział znów wyzywający i tryumfalny śmiech napastnika. Z niepojętą szybkością napinał teraz łuk, szyjąc strzałami raz w raz w zalęknioną i zbitą gromadkę. Jedna ze strzał drasnęła Marka w czoło, znacząc na nim szeroką krwawą szramę. Odruchowo wyrwał broń z zanadrza i gruchnął w stronę napastnika.

      Strzał był dobrze wymierzony. Człowiek na skale wypuścił z dłoni cięciwę, zatrzepotał w powietrzu rękoma i bez krzyku runął głową na dół, padając tuż przy drodze. Kilku mężów poskoczyło ku niemu i zaczęli rozdzierać skórzaną tunikę na jego piersi. Marek sądził, że szukają rany od nieznanej im broni palnej, lecz oni spostrzegłszy pod piersiami upadłego dwa czerwone znamiona, jakby sześciopalczastych dłoni, poczęli krzyczeć znów: „Morzec! Morzec!” – i bić w niego kamieniami, gdyż dyszał jeszcze i przewracał oczyma, tocząc z ust krwawą pianę.

      Marek rzucił się ku nim, zgrozą przejęty.

      – Stójcie, psy! – krzyknął – przecież ten człowiek żyw jeszcze, a bronić się już nie może!

      Elem go zatrzymał:

      – Panie, daj pokój. To nie jest człowiek. To morzec…

      A widząc pytający wzrok Marka, dodał schylając głowę swoim zwyczajem:

      – Opowiem ci później, panie. Daj pokój. Dobrze jest, że zginął.

      Ciało nieznajomego tworzyło już tylko jedną krwawą masę, w którą wciąż biły kamienie. Marek odwrócił ze wstrętem głowę od tego widoku, a mnisi tymczasem, tańcząc około niego, śpiewać jęli jakiś hymn tryumfalny:

      „Przyszedł nam Zwycięzca!

      Poraził szerna, poraził morca piorunem!

      Dla ludzi jest Księżyc; śmierć wrogom naszym!

      Chwała Zwycięzcy, gdziekolwiek stąpi noga jego błogosławiona!…”

      W milczeniu wysunął się Marek z koła pląsających i poszedł naprzód. Z ostatniego zakrętu drogi, tuż w pobliżu osad ludzkich silnie już snadź odwiedzanej, widać było całą szeroką równinę, drobnymi pierściennymi wzgórzami usianą, na którą niegdyś – przed siedmiuset laty – z tego właśnie miejsca patrzył był po raz pierwszy Stary Człowiek, takim jak on teraz młodzieńcem.

      Usiadł na przydrożnym kamieniu i zamyślił się głęboko… I dziwno mu było, że nie umie właściwie myśli swoich sformułować. Patrzył na równinę bezbrzeżną, ku zachodowi chylącym się słońcem już pozłoconą i czarnych okrągłych jezior pełną, i myślał o tym, że spędziwszy dotąd czas w Biegunowym Kraju wiecznego półświtu, będzie teraz widział pierwszy zachód słońca na Księżycu i że mu niewypowiedzianie smutno jest w ten czas zachodu… I myślał, że pusta wesołość jego zgubiła się gdzieś w przeciągu kilkuset godzin i że dąży z dziwnie ściśnionym sercem ku dalekiemu morzu, kędy rozstrzygną się jego losy, tak niepojęcie w rdzeń ludzkich spraw na Księżycu wplątane… I naszła go teraz tęsknota za Ziemią, którą – śmiały i żądny nowości szaławiła – zda się tak niedawno, śmiejąc się, opuszczał… Była chwila, że chciał wstać i uciekać, wracać do Kraju Biegunowego i siąść w lśniący wóz swój, który stoi tam gotów do powrotnej drogi – ale nagły bezwład go ogarnął, wsparł łokcie na kolanach i twarz w dłoniach ukrył…

      – Obiecałem los swój przyjąć na siebie – wyszeptał.

      Z długiej zadumy obudziło go lekkie dotknięcie. Wzniósł oczy. Przed nim klęczała niemłoda i wynędzniała kobieta i wznosiła ku niemu twarz pełną bezgranicznej, ślepej, martwej

Скачать книгу


<p>39</p>

snadź (daw.) – widocznie.

<p>40</p>

poglądać – dziś: spoglądać.

<p>41</p>

kędy (daw.) – gdzie.