Germinal. Emile Zola
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Germinal - Emile Zola страница 25
Nagle przypomniała sobie o brioszkach. Spojrzała na dzieci, które już nieco przyszedłszy do siebie, biły się na ziemi. Masz tobie, zjadły brioszki po drodze. Wymierzyła każdemu po jednym policzku, a starała się ją uspokoić Alzira krzątająca się przy kuchni.
– Daj, mamo, spokój. Jeśli o mnie idzie, to mniejsza z tym. Wiesz, że mi na brioszkach nie zależy. Zgłodniali pewno oboje, gdyż szli taki kawał drogi.
Wybiła dwunasta. Poczęły stukać saboty wracających ze szkoły dzieci. Kartofle były upieczone, kawa, do której dodano sporą porcję cykorii, sączyła się przez sitko, dudniąc głośno o dno garnka. Opróżniono róg stołu, ale tylko matka tam jadła, dzieciom za stół starczyły własne kolana. Przez cały czas Henryś, małomówny i żarłoczny niezmiernie, obracał głowę w stronę, gdzie leżała zawinięta w papier głowizna. Zatłuszczony papier drażnił go niewymownie.
Maheude małymi łykami piła swą kawę, obejmując oburącz szklankę, by ogrzać ręce, gdy zszedł na dół ojciec Bonnemort. Zazwyczaj wstawał później i jedzenie czekało już na ogniu. Toteż począł mruczeć, nie zastawszy zupy. Ale zamilkł, gdy mu synowa powiedziała, że nie zawsze można zrobić to, co się chce, i począł jeść ziemniaki. Od czasu do czasu wstawał, szedł splunąć na popiół, by nie walać podłogi, wracał i przeżuwał jedzenie ze spuszczoną głową i zagasłym spojrzeniem.
– Ach, zapomniałam powiedzieć mamie, była tu sąsiadka…
– Nudzi mnie ta baba!… – przerwała matka.
Zła była w głębi duszy na panią Levaque, która skarżyła się jej wczoraj na swą nędzę po to, by nic nie pożyczyć, choć Maheude doskonale wiedziała, że mają pieniądze, gdyż lokator Bouteloup zapłacił za utrzymanie za dwa tygodnie naprzód. W kolonii niechętnie pożyczano sobie wzajem.
– Ale przypomniałaś mi – odezwała się znowu matka – nasyp do młynka pełno kawy, muszę oddać Pierronce[21], winnam jej od przedwczoraj.
Alzira nasypała kawy, a matka zapowiedziawszy, że zaraz wróci, by ugotować zupy dla wracających z kopalni, wyszła ze Stelką u piersi. Dziadek żuł dalej ziemniaki, a dzieci biły się na ziemi, wydzierając sobie łupy ziemniaczane, które pospadały ze stołu.
Maheude poszła wprost przez ogród. Skręciła z chodnika z obawy, że ją zawoła Levaque. Ogród jej przytykał do ogrodu pani Pierron i miał wielką dziurę w kracie służącą za furtkę sąsiadom. Była tam zarazem wspólna studnia czterech rodzin. Na lewo za nikłym krzakiem bzu była komórka na króliki. Służyła też za skład narzędzi i miała otwór w dachu, którędy wyciągano króliki za uszy, gdy przyszło wielkie święto i chciano się uraczyć pieczenią na obiad. Uderzyła godzina pierwsza. Była to pora picia kawy i ani żywej duszy widać nie było w drzwiach ni w oknach. Tylko jakiś robotnik korzystając z chwili wolnej kopał w swoim ogrodzie. Gdy Maheude znalazła się przed domem sąsiadki, ujrzała ze zdziwieniem jakiegoś pana i dwie damy w pobliżu kościoła. Stanęła na chwilę i poznała ich. Była to pani Hennebeau pokazująca kolonię robotniczą swym gościom, panu z orderem i damie w futrzanym płaszczu.
– O, i po cóż się było fatygować! – zawołała Pierronka, gdy Maheude oddała jej kawę. – To przecież nie jest pilne!
Miała lat dwadzieścia osiem, ciemne włosy, niskie czoło, wielkie oczy i wąskie usta. Uchodziła za piękność w całej kolonii. Była zalotna, czysta jak kotka i miała piękny biust, ponieważ była bezdzietna. Matka jej, stara Brûlé, wdowa po hajerze, który zginął, kazała córce pracować w kopalni i przysiąc, że nie wyjdzie nigdy za górnika. Toteż nie posiadała się ze złości, gdy dziewczyna wyszła za Pierrona, który nie tylko był górnikiem, ale do tego wdowcem mającym ośmioletnią córkę. Jednak małżeństwo żyło w zgodzie i szczęśliwie mimo plotek o usłużności męża i kochankach żony. Nie mieli długów, jadali dwa razy w tygodniu mięso, a dom był tak porządnie utrzymany, że przeglądać się można było jak w lustrze w każdym rondlu. W dodatku ciesząca się protekcją dyrekcji pani Pierron uzyskała pozwolenie na sprzedaż cukierków i ciastek. Ustawiła je w oknie w szklanych słojach i sprzedawała za sześć do siedmiu sous dziennie, w niedzielę osiągając nieraz nawet dwanaście sous. Szczęście mąciły tylko dwie okoliczności, wybuchy gniewu matki Brûlé, która nie przestawała się odgrażać, że musi śmierć męża pomścić na pracodawcach, oraz mała Lidia, która za żywe usposobienie całej rodziny pokutować musiała, odbierając co dnia obficie policzki.
– O, jaka już duża! – mówiła pani Pierron, łaskotając Stelkę.
– O, nie wspominaj mi o tym bachorze. Nie masz pojęcia, co to za męka. Szczęśliwa czuć się powinnaś, że nie masz dzieci. Możesz przynajmniej wszystko utrzymać w porządku.
Mimo że i u niej było porządnie i podłoga co soboty wymyta, obrzuciła zawistnym spojrzeniem gospodyni tę tak czystą stancję, gdzie znajdowały się nawet przedmioty zbytkowne, złocone wazoniki na kredensie, lustro i trzy sztychy w ramach.
W tej chwili właśnie pani Pierron piła kawę i w domu nie było nikogo.
– Napijesz się ze mną szklaneczkę… prawda? – spytała.
– Nie, dziękuję ci, dopiero co piłam w domu.
– A cóż to szkodzi.
Naturalnie nie stanowiło to żadnej przeszkody. Zasiadły obie i piły powoli, a spojrzenia ich wybiegły przez okno na pół zasłonięte słojami cukierków i ciastek i zawisły na domach naprzeciwko stojących, których okna zawieszone mniej lub więcej czystymi firankami dawały świadectwo o nawyczkach i charakterach gospodyń. Firanki pani Levaque były strasznie brudne, zdawało się, że są to ścierki, którymi kilka miesięcy obcierano garnki.
– Nie pojmuję, jak można żyć w takim brudzie! – rzekła pani Pierron.
Ta uwaga rozwiązała język Maheudy. Ach, co by ona dała za takiego jak Bouteloup lokatora. Gdy tylko człowiek umie wziąć się do rzeczy, jest to wyborny interes… można żyć po książęcemu. Naturalnie nie trzeba zaraz brać go do swego łóżka. Prócz tego, mąż pani Levaque to gałgan, pijak, bije żonę i ugania się za subretkami[22] po kawiarniach w Montsou.
Pani Pierron nie kryła swego obrzydzenia. Te istoty… to plaga… od nich zarażają się mężczyźni w sposób straszny. W Joiselle jest jedna, która zaraziła całą kopalnię.
W końcu dodała:
– Dziwi mnie tylko, żeś pozwoliła, by syn twój wdawał się z ich córką.
– Dobrze ci tak mówić… ale spróbuj nie pozwolić… Ogród jej przytyka do naszego. W lecie siedział Zachariasz ciągle z Filomeną za krzakiem bzu, albo na dachu szopy z królikami. Nie żenowali się wcale i nie podobna było zaczerpnąć wody, by ich nie schwycić na gorącym uczynku.
To były skutki życia wspólnego obok siebie robotników w kolonii.
Chłopcy i dziewczęta widywali się ciągle, dojrzewali razem i bez przeszkody, gdy tylko noc nadeszła, mogli z zupełną swobodą obcować z sobą. Ulubionym miejscem był płaski dach stajni króliczej.
21
22