Ostatni Krzyżowiec. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ostatni Krzyżowiec - Louis de Wohl страница 2
Stary kapłan rzucił koniom zatroskane spojrzenie:
– Proszę o wybaczenie, ekscelencjo, przejdę się raczej. To tylko rzut kamieniem stąd.
Pomaszerował dalej, chudy, chybotliwym krokiem, cień samego siebie.
Dom pani Massy był ruderą spaloną słońcem. Przed powozem uciekło kilka kur z głośnym gdakaniem. Ulica zaczęła zapełniać się ludźmi, z podniosłymi twarzami, chłonącymi ten niezwykły widok, jak wcześniej owi „Maurowie”.
W drzwiach pojawiła się kobieta. Zbliżała się do pięćdziesiątki, ale jej twarz zdradzała ślady dawnej piękności, a prosta suknia była czysta. Zbladła i zaczęła drżeć. Ksiądz podszedł do niej i coś wyszeptał. Zdawała się nie słyszeć. Wpatrywała się w powóz i ogromnego mężczyznę wydostającego się właśnie z powozu z pomocą masztalerza.
Nikt wcześniej nie widział tu kogoś podobnego. Wieśniacy gapili się zachwyceni na falujące białe wąsy, starannie utrzymane, spiczastą bródkę i przepiękną butelkową zieleń stroju przybysza.
– Czy señora Ana Massy? – spytał Prévost, jeszcze raz zdejmując kapelusz. – Nazywam się Charles Prévost, sługa Jego Cesarskiej Wysokości.
Niewiasta skłoniła głowę. Może był do gest szacunku, ale wyglądał bardziej na akceptację wyroku. Nieznacznym skinięciem zaprosiła gościa do środka. Zawahawszy się nieco, stary ksiądz poszedł za nim i zamknął za sobą drzwi.
Dom nie był ani lepszy, ani gorszy od innych w Leganés. Prévostowi podano najlepsze krzesło oraz cynową czarę wina. Przyjął jedno i drugie, pociągnął ostrożnie łyka, przeczyszczając gardło.
– Señora Massy, przypuszczam, że pani wie, po co przychodzę.
Kobieta milczała.
Prévost zacisnął usta. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął dokument, odwinął go ostrożnie i zaczął czytać, bardzo wolno i oficjalnie.
„Ja, Francisco Massy, nadworny wiolista Jego Cesarskiej Wysokości, oraz Ana de Mina, moja żona, stwierdzamy, że otrzymaliśmy syna señora Adriana de Bues, masztalerza Jego Wysokości, którego przyjęliśmy na jego prośbę, by wychowywać chłopca jak własnego syna, nie wyjawiając nikomu, czyim jest synem, albowiem rzeczony señor Adrian życzy sobie, żeby ani jego żona, ani nikt inny, pod żadnym pozorem, nie wiedział niczego o dziecku ani też nie usłyszał o nim od kogokolwiek. Dlatego przysięgamy i przyrzekamy, że nie powiemy ani nie oznajmimy nikomu z żyjących, czyje to jest dziecko, dopóki señor Adrian nie pośle do nas osoby z tym pismem albo przybędzie osobiście. Potwierdzamy też otrzymanie od wspomnianego señora Adriana sumy stu koron na pierwsze pięć lat. Następnie rzeczony señor Adrian ma nam dać po pięćdziesiąt dukatów za każdy następny rok utrzymywania chłopca. Sporządzone w Brukseli w dniu trzynastym czerwca, Anno Domini tysiąc pięćset pięćdziesiątym”.
Prévost starannie złożył dokument i włożył go z powrotem do kieszeni. Dopiero wówczas podniósł wzrok.
– Myślę, że tyle wystarczy do określenia mojej tożsamości i celu mojej wizyty u pani. – Gdzie jest chłopiec, señora Massy?
– On... on wkrótce przyjdzie – wydukała kobieta. – Właśnie pora, żeby zjadł kolację. – Przełknęła ślinę. – Pan przybył, żeby... dowiedzieć się, jakie robi postępy?
W jej głosie nie było dużo nadziei. Gdy to na nią spadło, potwierdziły się tylko jej obawy.
– Przybyłem, żeby go ze sobą zabrać. Czego musi się teraz nauczyć, nie nauczy się tutaj.
Ana Massy zaczęła cicho łkać. Stary ksiądz poklepywał ją po ramieniu. Jego ręka, niesprawna i zniekształcona przez artretyzm, przypominała kończynę mumii.
Prévost pokazał jedwabny woreczek.
– Przyniosłem zapłatę za kolejny rok w uznaniu pani usług – powiedział niecałkiem zniecierpliwiony. – Pięćdziesiąt dukatów.
Oczy jej się zaświeciły.
– Więc nie zabierze go pan od razu... pozostawi mi go pan jeszcze na jakiś czas... na niedługo...
– Nie, droga pani. Musi wyjechać dzisiaj.
Odsunęła woreczek.
– Nie chcę pańskiego złota. – Odwróciła się. – On był dla mnie... jak syn. To tak jakbym go... sprzedawała.
– Sprzedawała? – wybuchnął Prévost.
– On jest wszystkim, co mi pozostało – powiedziała drżącym głosem. – Mój mąż...
– Słyszałem o pani stracie – wtrącił szybko Prévost. – Padre Vela mi powiedział. Naprawdę mi przykro, że muszę dołożyć pani zmartwienia, ale podlegam rozkazom, wszyscy im podlegamy.
Nawet w takiej chwili nie uznała za wygraną.
– Niewątpliwie, jeżeli jego ojciec mógł obywać się bez niego przez wszystkie te lata, to i teraz nie powinno mieć dla niego większego znaczenia, żeby chłopiec pozostał ze mną trochę dłużej.
Prévost uniósł się majestatycznie. Jego olbrzymia, otyła postać zdawała się wypełniać pokój.
– Señora Massy, pani nie rozumie swojej sytuacji. Adrian de Bues jest osobistym sługą cesarza, a tę misję otrzymałem od samego potężnego don Luiza Mendéza Qui-xady, majordoma Jego Cesarskiej Wysokości. Nie ośmieli się pani chyba, jak sądzę, opierać się jego rozkazom.
Tym razem uległa całkowicie, machając bezradnie obiema rękami, tak iż Prévost, nieobojętny na jej ból, wyjął chusteczkę i wytarł nos.
– Już dobrze, moja dobra kobieto, to tylko dla dobrej sławy chłopca. Gdzie on jest?
– Hieronim jest tuż za panem – wydukała kobieta. – Właśnie przed chwilą się wśliznął.
Prévost odwrócił się: siedem lub osiem lat, włosy blond, oczy niebieskie. Przywódca „chrześcijan” trzymający arkebuz. Prévost uświadomił sobie, że cały czas to podejrzewał: chłopiec siedmio- lub ośmioletni, przewodzący wszystkim pozostałym – niektórym znacznie starszym i dwa razy silniejszym. Uśmiechnął się.
– Przyjechałem, żeby zabrać cię ze sobą w podróż.
Chłopiec spojrzał na niego spod niezmrużonych powiek.
– Wygrałem bitwę – powiedział. – Widział pan, jak zwyciężyłem?
– Widziałem.
– Dobrze – odezwał się chłopiec. – Wybiorę się z panem w podróż, ale wpierw muszę zjeść; jestem głodny.
Nawet jeśli Prévost był ubawiony, nie okazał tego. Podszedł zdecydowanie do drzwi, otworzył je i wydał głośne rozkazy. Masztalerz i jeden z forysiów zjawili się z obrusem, lnianymi serwetkami, srebrnymi