Złote spinki Jeffreya Banksa. Marcin Brzostowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Złote spinki Jeffreya Banksa - Marcin Brzostowski страница 5
– Kiedy rusza liga? – rzuciła bez pardonu.
– Na początku sierpnia, proszę pani.
– A teraz jest?
– Czerwiec, proszę pani.
– Szkoda, wielka szkoda.
– Czy coś się stało, pani Stone?
– Nie nic, tylko mam cynk.
– Słucham? – zdziwił się Frankie.
– Nie wiesz, co to jest cynk?
– Wiem, proszę pani. Ale…
– Lepiej posłuchaj! – Staruszka spojrzała mu prosto w oczy. – Dowiedziałam się, że Wayne Rooney ma wrzody na żołądku i nie zagra do końca roku. Chyba domyślasz się, co to oznacza?
– To bardzo cenna wiadomość, proszę pani. Ale czy to pewne?
– Na sto procent. Mój bratanek pracuje w firmie, która zajmuje się murawą na stadionie United i od czasu do czasu informuje mnie o pewnych sprawach.
– I mówi pani o tym dopiero po sezonie?
– Nie gniewaj się, Frankie, ale z moją pamięcią różnie już bywa.
– Nie szkodzi, pani Stone. Rozumiem.
– Dobry z ciebie chłopak, Frankie. Mam nadzieję, że masz dla mnie lekarstwa?
– Oczywiście, proszę pani. Jak co piątek.
Uśmiechnięta Erica Stone stanęła na progu mieszkania i już po chwili dzierżyła w dłoniach butelkę Johnniego Walkera oraz foliową torebkę z niezwykle cenną zawartością. W mgnieniu oka odstawiła zdobycz na komodę stojącą w korytarzyku i nie tracąc dobrego humoru, zapytała:
– Rozliczymy się na koniec miesiąca, OK?
– Nie ma sprawy.
– Aha – wyprostowała się nagle jak struna – dwa dni temu pytała o ciebie policja.
– Tak? – Frankie Turbo na moment przygasł.
– Chodziło im o to, gdzie spędziłeś wtorkowy wieczór.
– I co im pani powiedziała?
– Że spędziłeś go w domu, naprawiając zlew w mojej kuchni.
– Doskonale, pani Stone.
– Na pewno? – Staruszka puściła do chłopaka oko.
– Bezapelacyjnie, proszę pani. Na sto procent!
Zrelaksowany Frankie Turbo odwzajemnił się kobiecie uśmiechem i dziękując jej w duchu za udzielone alibi, zarzucił torbę na ramię. Nie chcąc tracić czasu na zbędne dyrdymały, pożegnał się, po czym śmiałym krokiem ruszył w kierunku drzwi.
Po chwili znalazł się na ulicy i odszukał wzrokiem „beemkę”. Podszedł do księżniczki, klepnął ją w błotnik, po czym zerknął na tarczę zegarka i natychmiast dostał przyspieszenia. Pamiętając o tym, że gliny najchętniej łykają ortodoksyjny kit, nie schował torby do bagażnika, tylko położył ją obok siebie na miejscu dla pasażera. Kiedy odpalił maszynę, było już prawie pół do siódmej, dlatego wcisnął ostro gaz i z impetem ruszył przed siebie.
Niespełna dwadzieścia minut zajęło mu pokonanie trasy, która dzieliła go do baru Spokojnego Simona. Korzystając z okazji, że ruch uliczny o tej porze nie był jeszcze zbyt duży, przyglądał się witrynom sklepów i banków, marząc o tym, aby jak najszybciej osiągnąć status materialny, który upoważni go do korzystania z dobrodziejstw klasy próżniaczej. Chociaż Frankie wychował się na przedmieściach Londynu i od dziecka gardził ważniakami, to los spłatał mu figla, każąc zamieszkać w najbardziej znienawidzonej przez niego dzielnicy. Już od ponad roku był mieszkańcem Chelsea i wcale nie zamierzał tego zmieniać. Postanowił też, że osiągnie wiele, ale przede wszystkim będzie mieć tyle kasy, żeby nie móc jej spokojnie zliczyć. Każdego dnia jego akcje szły wyraźnie w górę, natomiast sposobem na osiągnięcie wyznaczonego celu była dobrze mu znana gangsterka, którą praktykował, z doskonałym zresztą skutkiem, pod okiem prawdziwego mistrza, Ezekiela Horna.
Marząc o dostatnim życiu, Frankie Turbo dojechał do skrzyżowania King’s Road i Walpole Street. Stąd miał już na wyciągnięcie ręki przybytek Spokojnego Simona, do którego chciał dotrzeć, zanim wybije siódma. Nie lubił spóźniać się na robotę, a poza tym zamierzał mieć wszystko na oku. Kiedy zmieniły się światła, wrzucił kierunkowskaz i ruszył wolno przed siebie. Pech chciał, że w tym samym momencie wyrósł mu przed maską gazeciarz, dlatego wcisnął pedał stopu i zaklął:
– O kurwa! O kurwa, ja pierdolę!
Kiedy ochłonął, dał znak chłopakowi, że nie jest zainteresowany kupnem gazety i ponownie spróbował skrętu w prawą stronę. Energiczny młodzieniec nie zamierzał jednak dać tak łatwo za wygraną, podszedł do Frankiego i zapytał:
– Jaką gazetkę pan sobie życzy?
– Dziękuję, żadnej.
– „Daily Telegraph” może być?
– Nie, dziękuję.
– To może „Times”?
– Nie, dziękuję.
– A może „Guardian”?
– Przecież mówię, że żadnej.
– Spokojnie, nie ma się co spinać. Jeszcze pan wrzodów dostanie.
– Słucham? – Frankie zmierzył chłopaka wzrokiem.
– Nie, nic… To żart. Może coś ze sportu?
– Też nie. Śpieszy mi się.
– A może gumę do żucia albo newsy ze świata finansów?
– Nie – syknął. – Spadaj, koleżko!
– W takim razie – młodzieniec widać nie był nastawiony na odbiór – może coś relaksującego?
– Że co? – Frankie Turbo na moment zamarł.
– Coś hot i różowego. Tylko nie wiem – posłał rozmówcy wirtualnego buziaczka – czy woli pan bardziej chłopców, czy dziewczyny?
W pierwszej chwili Frankie Turbo nie załapał kontekstu pytania, jednak gdy doszło do niego, że jego męskość została poddana w wątpliwość, wypadł na ulicę i nie pytając już o nic, poczęstował gazeciarza ciosem prosto w nos. Chłopak natychmiast zalał się krwią, a potem, brocząc nią na wszystkie strony, zaczął wrzeszczeć jak zarzynane zwierzę:
– Ratunku, pomocy! Geje mnie biją!
Nie miał pojęcia, że poruszył