Czterech niewinnych złoczyńców. Gilbert Keith Chesterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czterech niewinnych złoczyńców - Gilbert Keith Chesterton страница 2
Jakkolwiek bowiem poważnie lub niepoważnie traktował Marillac poważny dramat o seksie i nauce, to nie ulegało wątpliwości, że kolację potraktuje jeszcze poważniej. Był znany jako smakosz niemal klasycznego i legendarnego formatu, a wszyscy gourmets Europy darzyli go wielkim szacunkiem. Niewysoki mężczyzna w okularach poczynił na ten temat uwagę, kiedy zasiadali do stołu.
– Mam nadzieję, że zadowoli się pan naszą prostą strawą, panie Pinion – powiedział. – Menu byłoby dobrane o wiele staranniej, gdyby był tu Marillac.
Amerykanin zapewnił go uprzejmie, że obiad nie pozostawia nic do życzenia, dodając:
– Domyślam się, że dla niego jedzenie to swoista sztuka?
– O tak – odpowiedział niewysoki mężczyzna w okularach. – Zawsze je to, co trzeba nie wtedy, kiedy trzeba. To chyba jego ideał.
– Podejrzewam, że zadaje sobie wiele trudu? – zapytał Pinion.
– Tak – odpowiedział tamten. – Dobiera posiłki bardzo starannie. Nie z mojego punktu widzenia, co prawda. Ale ja jestem lekarzem.
Pinion nie mógł oderwać wzroku od magnetycznych oczu kudłatego mężczyzny w wytartym ubraniu. W tej właśnie chwili spoglądał on z dziwnym skupieniem ponad stołem, po czym nagle przerwał panującą ciszę.
– Wszyscy wiedzą, że jest bardzo wymagający, jeśli chodzi o posiłki. Ale założę się, że na milion osób ani jedna nie wie, czym się kieruje w ich wyborze.
– Proszę pamiętać – powiedział Pinion ze swoim miękkim akcentem – że jestem dziennikarzem i chciałbym być tym jednym z miliona.
Siedzący naprzeciwko człowiek przez chwilę popatrzył na niego bacznie i dość dziwnie, a potem odparł:
– No nie wiem... Proszę mi powiedzieć: ciekawi to pana również tak po ludzku, nie tylko po dziennikarsku? To znaczy, chciałby pan wiedzieć jako jedyny, nawet gdyby miliony miały się nigdy nie dowiedzieć?
– Ależ tak – odpowiedział dziennikarz – jestem bardzo ciekawy, nawet rzeczy, które mówi mi się poufnie. Ale nie do końca rozumiem, dlaczego upodobanie Marillaca do szampana i ortolanów miałoby być tak wielką tajemnicą.
– Cóż – odpowiedział poważnie tamten – jak pan sądzi, dlaczego on je wybiera?
– Chyba myślę w pospolity sposób – powiedział Amerykanin – ale podejrzewałbym, że wybiera to, co lubi.
– Au contraire, jak powiedział inny gourmet, gdy spytano go, czy jadł obiad na statku.
Człowiek z osobliwymi oczami przerwał swoją żartobliwą wypowiedź, pogrążył się na chwilę w głębokiej ciszy, a następnie podjął wątek tonem tak odmiennym, jak gdyby nagle przy stole zaczął mówić kto inny.
– Każda epoka jest bigoteryjna w inny sposób, a przez to ślepa na jakąś potrzebę natury ludzkiej; purytanie na potrzebę zabawy, szkoła manchesterska na potrzebę piękna i tak dalej. W człowieku, a przynajmniej w wielu ludziach, drzemie potrzeba, do której nie jest dziś modnie się przyznawać ani brać jej pod uwagę. Większość osób ociera się o nią, przeżywając w młodości poważniejsze emocje; w niewielu ludziach płonie ona do końca jak ogień, tak jak w tym przypadku. Chrześcijaństwo, zwłaszcza katolickie, obwiniano za narzucanie tej namiętności, ale tak naprawdę ono raczej ją regulowało, a nawet powstrzymywało. Występuje ona we wszystkich religiach, a w niektórych religiach Azji w stopniu dzikim i szalonym. Tam ludzie tną się nożami, wieszają się na hakach albo przechodzą przez życie z uschniętymi rękami twardo trzymanymi w górze, ukrzyżowani w powietrzu. To upodobanie do tego, czego się nie lubi. Marillac to ma.
– Co też pan... – zaczął zaskoczony dziennikarz, ale tamten kontynuował.
– Krótko mówiąc, chodzi o to, co nazywają ascetyzmem, a jednym ze współczesnych błędów jest zaprzeczanie jego istnieniu u rzadkich, ale całkiem realnych osób. Prowadzenie życia pełnego nieustannej surowości i wyrzeczenia, jak to czyni Marillac, jest we współczesnym społeczeństwie obarczone niezwykłymi trudnościami i nieporozumieniami. Społeczeństwo jest w stanie zrozumieć jakąś konkretną purytańską fanaberię, na przykład prohibicję, zwłaszcza jeśli się ją narzuca innym, a przede wszystkim biednym. Ale ktoś taki jak Marillac, narzucając sobie nie abstynencję od wina, ale powstrzymując się od wszelkiego rodzaju światowych przyjemności...
– Przepraszam – powiedział Pinion swoim najbardziej uprzejmym tonem. – Ufam, że nie mógłbym pozwolić sobie na taką nieuprzejmość, by zasugerować, że pan oszalał, więc muszę poprosić, by powiedział mi pan szczerze, czy ja sam nie postradałem zmysłów.
– Większość ludzi – odparł tamten – odpowiedziałaby, że to Marillac oszalał. Być może tak jest; w każdym razie, gdyby prawda wyszła na jaw, to na pewno tak by o nim myślano. Ale on nie ukrywa swojego pustelniczego ideału pod przebraniem sybaryty tylko po to, żeby uniknąć zakładu dla obłąkanych. To element całej tej idei w jej jedynej znośnej formie. Najgorsze w tych wschodnich fakirach zawieszonych na hakach jest to, że za bardzo rzucają się w oczy. Mogą przez to stać się trochę próżni. Nie przeczę, że słupnicy i niektórzy z pierwszych pustelników mogli być narażeni na to samo niebezpieczeństwo. Ale nasz przyjaciel jest chrześcijańskim anachoretą i rozumie wskazanie: „Kiedy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz”. Ludzie nie widzą, że pości. Przeciwnie, widzą, że ucztuje. Ale, jak pan widzi, on wynalazł nowy rodzaj postu.
Zaskoczony dziennikarz z gazety „Comet” nagle zaśmiał się krótko, bo był bystry i odgadł dowcip.
– Chyba nie chce pan powiedzieć... – zaczął.
– To całkiem proste, prawda? – odpowiedział jego informator. – Zajada się najbardziej wyszukanymi i drogimi rzeczami, których nie lubi. Zwłaszcza rzeczami, których wprost nie cierpi. Pod taką przykrywką nikt nie może oskarżyć go o cnotę. Pozostaje nieprzenikniony pod osłoną szańca z obrzydliwych ostryg i nielubianych aperitifów. Mówiąc krótko, teraz pustelnik może się schronić wszędzie oprócz pustelni. On na ogół ukrywa się w najnowszych pozłacanych hotelach, bo tam właśnie najgorzej gotują.
– To bardzo niezwykła historia – rzekł Amerykanin, unosząc brwi.
– Zaczyna pan rozumieć? – spytał tamten. – Jeśli przynoszą mu dwadzieścia różnych przystawek, a on bierze oliwki, to kto może wiedzieć, że nienawidzi oliwek? Jeśli z namysłem przegląda kartę win i ostatecznie wybiera jakieś nieznane wino reńskie, to kto odgadnie, że całą duszą wprost wzdryga się z odrazą na samą myśl o winie reńskim? Do tego jeszcze wie, że to najbardziej paskudne nawet z win reńskich. Ale gdyby poprosił w hotelu Ritz o suszony groch albo spleśniałą skórkę chleba, to prawdopodobnie zwróciłby na siebie uwagę.
– Nigdy nie mogłem do końca zrozumieć – powiedział nerwowo mężczyzna w okularach – po co to wszystko.
Jego przedmówca spuścił swój magnetyzujący wzrok z pewnym zakłopotaniem. Wreszcie odparł: