Deniwelacja. Remigiusz Mróz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Deniwelacja - Remigiusz Mróz страница 2
Prokurator zawahał się, jakby było to trudne pytanie.
– Tak.
– W co? – dopytał Osica. – Ciuchy górskie, bieliznę, worki pokutne?
Jacek Rapacz spojrzał na niego z rezerwą. Właściwie nie miał obowiązku odpowiadać na jakiekolwiek pytania. To on był panem i władcą na miejscu zdarzenia, to on kontrolował i nadzorował wszystko, co się działo.
I mógł po prostu zignorować bardziej doświadczonego policjanta. Wielu początkujących oskarżycieli publicznych na jego miejscu z pewnością tak by postąpiło. Wydawało im się, że skoro ustawy przyznają im określone kompetencje, w pakiecie wyposażają ich także w umiejętności śledcze.
Praktyka jednak nauczyła Osicę, że w takiej sytuacji to od takich jak on zależy najwięcej. Dlatego pofatygował się osobiście na miejsce. Dlatego wspinał się teraz czerwonym szlakiem w kierunku Przełęczy w Grzybowcu, sapiąc coraz głośniej. I coraz bardziej obawiając się tego, co zastanie na miejscu.
– Wygląda na to, że wszystkie ofiary były względnie dobrze przygotowane do wędrówki – podjął Rapacz. – Miały buty trekkingowe, kurtki nieprzemakalne i…
– Jakiej firmy?
– A to ma jakieś znaczenie?
– Może mieć.
– Wydaje mi się, że… Quechua?
Wymówił to jako „keczła”, co niegdyś świadczyłoby o jego obyciu i znajomości wymowy obcych słów. Teraz jednak dowodziło jedynie tego, że swego czasu zapewne przeglądał fanpage na Facebooku, na którym radzono, jak wymawiać nazwy zagranicznych firm.
– To chyba marka własna Decathlonu – dodał.
– Mhm.
Osica oddychał z coraz większym trudem.
– Ale dlaczego pan pyta?
– Bo mniej więcej wiem, co producenci montują w kurtkach.
Prokurator uniósł brwi i popatrzył na Edmunda pytająco.
– W większości jest recco – oznajmił komendant. – Niewielka blaszka, która odbija sygnał z nadajnika. Urządzenie pasywne, ale pomaga w poszukiwaniach. Niektóre modele mają elementy aktywne, pozwalające na lokalizację… ale raczej nie te z Decathlonu.
Osica urwał, nie mając zamiaru kontynuować. Jego kondycja pozostawiała wiele do życzenia, a Rapacz narzucił żwawe tempo.
– Dąży pan do tego, że ofiary mogły przeleżeć tam całą zimę. Nieodkryte.
– Tak.
– I nikt nie zgłosiłby zaginięcia?
Edmund charknął, a potem zaniósł się kaszlem. Niepotrzebnie po latach niepalenia coś podpowiedziało mu, żeby na powrót sięgnąć po papierosy. Nie, nie coś. Głupstwo, rzecz zupełnie prozaiczna. Usłyszał w radiu, że Leonard Cohen nie palił przez trzydzieści lat, a potem – tuż przed osiemdziesiątymi urodzinami – oznajmił, że zamierza wrócić do nałogu. I że czekał na ten moment przez całe te trzy dekady.
Właściwie w tym wieku nie mogło to już chyba niczego zmienić. Osica wyszedł z podobnego założenia, a poza tym nie widział już wielu powodów, by ciągnąć egzystencję na tym padole łez. Po stracie córki jedyną bliską osobą, która mu została, był Forst. Stanowiło to dość dojmującą sytuację.
Wszystko zmieniło się z momentem otrzymania awansu. Nie spodziewał się, że obejmie schedę po komendancie rejonowym, a jednak to właśnie jego wytypowano w komendzie wojewódzkiej.
Początkowo chciał odmówić, ale ostatecznie uznał, że zrobi, co może, żeby Zakopane znów zaczęło być kojarzone z góralskim folklorem, rozrywką i turystyką, a nie krwią niewinnych ludzi spływającą po stokach.
Pracę zaczął w poniedziałek. Dwa dni temu.
– Chce pan zrobić przerwę? – odezwał się Rapacz.
– Tak.
Prokurator się zatrzymał.
– Ale w życiu, nie we wspinaczce – wysapał Edmund, wskazując na szczyt. – Idziemy dalej.
Utrzymując dobre tempo, dotarliby na miejsce po niecałych dwóch godzinach. Koniec końców płuca Osicy kazały mu jednak zrobić kilka przerw. Wraz z prokuratorem stanął pod zboczem po niemal trzech godzinach od opuszczenia Polany Strążyskiej. Na miejscu pracował już zespół policjantów i techników. Wszyscy jak jeden mąż przerwali czynności i wyprostowali się, widząc komendanta.
Edmund odnalazł odpowiednio wiele sił, by zbyć to machnięciem ręki. Jednocześnie kątem oka dostrzegł, że Jacek Rapacz trzymał się dwa kroki za nim.
Osica westchnął.
– Jest pan jednym z tych, co haftują, tak? – zapytał mrukliwie.
– Słucham?
– Rzyga pan na widok śmierci?
– Nie, skąd, po prostu…
Komendant odwrócił się i miał wrażenie, że Rapacz pobladł jeszcze bardziej. A zatem rzeczywiście należał do tych, którzy z kostuchą jeszcze się nie oswoili. Właściwie powinien zdać sobie z tego sprawę już wtedy, gdy prokurator oznajmił, że po niego wyjdzie.
Klasyczne zagranie. Ci słabsi robili wszystko, by opuścić miejsce zdarzenia, mimo że formalnie to oni odpowiadali za zabezpieczanie śladów. W skrajnych przypadkach bywało, że prokuratorzy czekali kawałek dalej, a policjanci przynosili im zdjęcia, referując podejmowane czynności.
Bogiem a prawdą, niewielu było takich śledczych. Dziś jednak najwyraźniej właśnie taki się trafił.
– Niechże pan podejdzie, rzuci okiem.
– Miałem już okazję…
Osica obrócił się, złapał młodego za rękaw i przyciągnął. Wskazał na ciało leżące najbliżej.
Kobieta nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat. Widok zwłok nie był odpychający, przynajmniej nie dla Edmunda, który w życiu naoglądał się gorszych rzeczy. Niska temperatura doskonale zakonserwowała ofiarę. Nie doszło do rozdęcia gazami gnilnymi, co często skutkowało wybałuszeniem trupich oczu. Nie pojawiły się smugi dyfuzyjne, z nozdrzy ani z ust nie wypływały ociekliny gnilne, naskórek nie zaczął schodzić z ciała.
Kobieta wyglądała spokojnie, choć Osica przypuszczał, że w spokoju nie odeszła.
– Co jest z tobą nie tak? – zapytał komendant.
– Po prostu…
– Dziękuj