Czerwony Pająk. Katarzyna Bonda

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czerwony Pająk - Katarzyna Bonda страница 29

Czerwony Pająk - Katarzyna Bonda Cztery żywioły Saszy Załuskiej

Скачать книгу

chwilowo zakopali topór wojenny, a nawet rozpoczęli aktywną współpracę. Mimo to Julek i Sebastian woleli nie drażnić swoich mocodawców.

      Nie czuło się jeszcze jesieni. W dzień wciąż panowały upały. To rzadkość nad Bałtykiem, więc może dlatego Wybrzeże nadal okupowali turyści, a doliniarze mieli pełne ręce roboty.

      Teraz jednak plaża opustoszała. Noc była ciepła, jasna. Księżyc, okrągły jak hostia, wisiał na niebie obsypany gwiazdami. W jego blasku drobna postać wynurzająca się z morza zdała się Sebastianowi jedynie mirażem trytona lub nimfy morskiej. Ruszył wzdłuż krzaków, by nie stracić bałtyckiej Afrodyty z oczu. Dziewczyna kilkakrotnie zanurzała się w zimnej wodzie, a potem spacerowała z rozpostartymi ramionami w spienionych bałwanami falach. Prawie dziecko, choć widać było, że lada dzień rozkwitnie. Biodra miała szerokie, pośladki jędrne, kształtne. Najbardziej niesamowite były jednak jej włosy. Sebastian jeszcze nie widział czegoś takiego: zdawały się płonąć. Wyjął papierosa i wpatrywał się w nagą zjawę zdecydowanie dłużej, niż powinien. Ciało miała alabastrowe, w księżycowej poświacie aż niebieskawe. Z pewnością całe lato unikała słońca. Nie było w niej niczego wyzywającego, ani grama wulgarności. Dałby sobie rękę uciąć, że wciąż była jeszcze niewinna, nieświadoma własnych walorów, czysta. W końcu wytarła się i ubrała w uniform kelnerki z Maxima, ściągnęła miedziane włosy i umocowała na nich czepek. Sebastian domyślił się, że jest nowa. Kojarzył wszystkie kobiety zatrudnione w klubie. Tę widział pierwszy raz. Kiedy ognistowłosa ruszyła na przełaj, w kierunku restauracji, do wejścia kuchennego na rampie, poczuł dławienie w gardle i impuls, że musi ją ratować. Nie zastanawiając się dłużej, łamiąc wszelkie reguły ustalone przez Gutka, po prostu poszedł za nią.

      Gosia nigdy nie czuła się tak szczęśliwa. W wyobraźni widziała już tipy w dolarach, pensję na etacie, ubezpieczenie społeczne i prawdziwe jedzenie, którego tak wiele przecież zostawało, więc kelnerki wszystko zabierały dla siebie. Tyle razy słyszała, że trzeba płacić łapówki, prostytuować się, a i tak czekać na wakat, by zdobyć posadę kelnerki tak znanego klubu. Ona nie będzie musiała z nikim sypiać, płaszczyć się. Jelcyn nie zaproponował jej pracy w zamian za coś. Po prostu ją docenił, cieszyła się. Poprawiła sukienkę, brudne łachmany zawinęła w kulę i z ulgą pozbyła się ich, wrzucając do najbliższego pojemnika na śmieci, po czym tanecznym krokiem ruszyła do jednego z bocznych wejść restauracji. Nie mogła się doczekać, aż ujrzy zaskoczoną minę barmanki, która tyle razy upokarzała ją przed wszystkimi pracownikami, i prawie zaśmiała się w głos.

      – Nominały się nie zgadzają – usłyszała znienacka. – Pakujesz i wypierdalasz.

      – Coś ty za bardzo chytry, Gutek – padło z drugiej strony krzaków.

      Gosia się zatrzymała. Czuła, że nie powinno jej tutaj być. Bała się nawet poruszyć.

      – Nie pasuje, to zwijaj mandżur. – Znów to samo ściszone parsknięcie. – Klientów na ten śnieg znajdziemy. Nie zmarnuje się. Jesiotr dopiero otworzył furtki transferowe. Będzie pracował tylko ze stałą ekipą.

      – Kto mówi, że ja rezygnuję?

      – To o co się rozchodzi? Twojego psa szlag już trafił.

      – A ta trzecia walizka? Kupujesz kota w worku, Gutek? Za takie pieniądze? Nietypowe.

      – Bardzo – padła odpowiedź, a potem rozległ się głuchy dźwięk tarcia metalu o metal. – Ale ciekawość pierwszy stopień do piekła. Ryzykowałem, więc sprawdzam.

      Gosia zajrzała między liście. Rampa, z której zamierzała wejść do klubu, obstawiona była ludźmi z krótkimi karabinkami w rękach. Trzy z nich wymierzone były w jednego człowieka. Miał wąsy i ekscentryczną marynarkę w kratę, zdecydowanie zbyt ciepłą na tę porę roku. Reszta towarzystwa nosiła się na sportowo. W samym środku wysokiej trawy, na krześle w stylu ludwikowskim, wyniesionym najprawdopodobniej z restauracji, siedział krępy mężczyzna w okularach połówkach. Gosia zwróciła uwagę na jego buty z wężowej skóry, na niewielkim obcasie i ze spiczastymi noskami. Minę miał godną władcy i już na pierwszy rzut oka wyglądał na zajadłego. Najwyraźniej uzurpował sobie prawo do bycia rozgrywającym w tej kompanii.

      Drzwi do pomieszczenia, w którym zwykle zmywała, były teraz zdjęte z zawiasów i oparte o ścianę. Obok stał zbiornik, z którego próbowała zatamować wyciek szamba. Taras, Ukrainiec zatrudniony w restauracji jako złota rączka, trzymał w ręku ten sam klucz, którym zakręcała zawory. Była pewna, że w tej chwili gotów jest użyć go w zgoła innym celu. Na ziemi, w trawie, leżał pokrwawiony i zakneblowany mężczyzna, a obok niego cztery potężne walizki opakowane w folię elastyczną. Trzy z nich, otwarte, były wypełnione torebkami oklejonymi szczelnie taśmą. Dziewczyna domyślała się, co zawierają. Ostatnia była zamknięta. Mężczyzna w kraciastej marynarce trzymał na niej stopę. Wokół, rozstawieni w ciasnym kręgu, stali znudzeni faceci w dresach. Jeden z nich wyróżniał się wzrostem i choć chudy jak szczypior, widać było, że dysponuje potężną siłą. Na tle reszty wyglądał niczym olbrzym. W ręku miał kij do bejsbola. Czyścił go akurat z brunatnej substancji i jakichś resztek.

      – Bułka! – Facet w butach z węża dał sygnał chudzielcowi.

      Krąg się zacieśnił. Żylasty dryblas ruszył do ataku na człowieka w tweedzie.

      – Na twoim miejscu, Kurczak, jeszcze bym się zastanowił. – Gutek Moro wypluł groźbę i szarpnął mężczyznę leżącego na ziemi. Twarz ofiary wykrzywił grymas bólu. Gosia rozpoznała go bez trudu. Tyle lat marzyła o tej chwili. Tak wiele razy wyobrażała sobie śmierć Piotra Marii Stokłosy, kapitana żeglugi wielkiej i swojego ojczyma, który doprowadził do tego, że jej własna matka oddała ją do domu dziecka. Tak, kiedyś podskoczyłaby z radości, ale teraz, kiedy była świadkiem jego powolnej agonii, bo nie wyglądało na to, by Stokłosa miał szansę wyjść z tego cało, czuła jedynie litość. Odchyliła głowę. Liście zaszeleściły. Odruchowo cofnęła się, ale pechowo nadepnęła na pustą butelkę, która poturlała się, robiąc okropny rumor. Karabinki zmieniły położenie. Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Gosia nie zwlekała z ucieczką.

      Nie odbiegła nawet kilku metrów, gdy poczuła, że ktoś zaatakował ją od tyłu. Położył jej dłoń na ustach, tak że nie mogła oddychać. Unieruchomił, trzymał jak w kleszczach. Nie była w stanie się poruszyć ani wydobyć głosu. Mrugała tylko rozpaczliwie. Czepek kelnerki spadł na ziemię, włosy rozsypały się na plecach. Wtedy mężczyzna odwrócił ją do siebie i położył palec na ustach, nakazując milczenie. Czuła zapach tytoniu pomieszany z jego potem oraz lekko wyczuwalną wodą kolońską. Ta mieszanka nie była jej wstrętna. Instynkt podpowiadał jej, że ten człowiek nie zrobi jej krzywdy. Wpatrywała się w ładną, niemal dziewczęcą twarz. Nagle uśmiechnął się szelmowsko. Zauważyła, że ma nieznacznie ukruszoną jedynkę, ale wcale go to nie szpeciło. Pomyślała, że bił się lub ścigał na motocyklu. Odpowiedziała mu oczyma, że poddaje się jego woli. Znów dostrzegła błysk w jego oku, lewy kącik nieznacznie poszedł w górę. Porozumieli się bezbłędnie.

      Odholował ją na róg budynku i pokazał gestem, by uciekała. Zrobiła, jak kazał. Tuż przed wejściem jednak się zatrzymała i patrzyła, jak chłopak, bo miał niewiele więcej lat niż ona, rusza rozkołysanym krokiem za krzaki, i raczej domyśliła się, niż słyszała, że rozmawia z ludźmi z bronią.

Скачать книгу