Lot nad kukułczym gniazdem. Кен Кизи
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lot nad kukułczym gniazdem - Кен Кизи страница 3
Tego ranka zamek zgrzyta inaczej; najwyraźniej to nikt z naszych stałych gości. To konwojent, bo zaraz dobiega nas zdenerwowany, niecierpliwy głos: – Przyprowadziłem nowego pacjenta, niech mi ktoś pokwituje odbiór! – i czarni pędzą.
Nowy pacjent. Wszyscy przerywają grę w karty albo w monopol i spoglądają na drzwi do świetlicy. Normalnie sprzątałbym teraz korytarz i zobaczył, co to za jeden, ten nowy, ale dziś, jak już mówiłem, Wielka Oddziałowa wepchnęła mi do brzucha tonę żelastwa i nie mogę wstać z krzesła. Zwykle pierwszy oglądam każdego nowego, widzę, jak wślizguje się bojaźliwie do środka, stawia krok czy dwa i zatrzymuje się spłoszony przy ścianie, czekając, aż czarni odbiorą go od konwojenta i zaprowadzą pod prysznic, gdzie ściągają mu ubranie i zostawiają go drżącego z zimna przy otwartych drzwiach, a sami wylatują uśmiechnięci na korytarz szukać wazeliny.
– Potrzebujemy wazeliny – mówią Wielkiej Oddziałowej – żeby nasmarować termometr.
Oddziałowa patrzy po ich twarzach.
– Nie wątpię, chłopcy – odpowiada, wręczając im co najmniej czterolitrowy słój. – Tylko przypadkiem nie wchodźcie tam wszyscy.
Potem widzę dwóch, a może wszystkich trzech sanitariuszy, jak wchodzą do umywalni, gdzie czeka nowy pacjent, i cały czas mrucząc: „spokojnie, maleńki, spokojnie”, obracają termometr w wazelinie, aż pokryje się nią na grubość palca, po czym zamykają drzwi i odkręcają wszystkie kurki pryszniców, tak że nie słychać nic oprócz gniewnego syku wody na zielonych kaflach. Zwykle jestem na korytarzu, więc wiem, jak to się odbywa.
Ale tego ranka siedzę na krześle i tylko słyszę, że prowadzą nowego. Chociaż go nie widzę, wiem, że nie jest to zwyczajny pacjent. Ani nie przemyka się bojaźliwie pod ścianą, ani też nie przytakuje sanitariuszom słabym szeptem, kiedy mówią mu o prysznicu, lecz śmiałym, donośnym głosem odpowiada, że nie, dziękuje, chromoli prysznic, jest czysty jak rzadko!
– Musiałem brać prysznic dziś rano w sądzie i wczoraj wieczorem w kiciu. A w taksówce, kiedyśmy tu jechali, wymyliby mi uszy, gdyby tylko mieli czym. Rany, ilekroć mnie gdzieś wysyłają, muszę się szorować przed, po i w trakcie podróży. Tak mi to już weszło w krew, że gdy tylko słyszę plusk wody, od razu zaczynam pakować manatki. Uciekaj z tym termometrem, kochasiu, daj mi się rozejrzeć po mojej nowej chacie; w klinice psychiatrycznej jestem pierwszy raz!
Pacjenci patrzą po sobie ze zdumieniem, a potem zerkają na drzwi, zza których dobiega głos. Nowy mówi o wiele głośniej, niżby potrzebował, gdyby czarni stali koło niego. Mówi tak, jakby znajdował się gdzieś nad nimi, płynął pięćdziesiąt metrów nad ziemią i krzyczał do ludzi czekających w dole. Musi być ogromny. Słyszę, jak idzie korytarzem, i poznaję po jego krokach, że jest ogromny; wcale nie przemyka się pod ścianą – ma podkute żelazem obcasy, które dzwonią o posadzkę niczym końskie podkowy. Staje w drzwiach, zahacza kciuki o kieszenie i stoi tak w szerokim rozkroku, a wszyscy gapią się na niego.
– Czołem, chłopaki.
Podnosi rękę i lekkim uderzeniem wprawia w ruch papierowego nietoperza, który wisi na sznurku w drzwiach od czasu Halloween.
– Fajna dziś pogoda, no nie?
Głos ma podobny do głosu taty, dziarski i tubalny, ale sam nie jest do taty podobny; tata był czystej krwi Indianinem, wodzem, twardym i lśniącym jak kolba karabinu. Natomiast nowy to rudzielec – ma długie ryże baki i widoczne spod czapki zmierzwione płomienne kędziory, które dawno nie widziały nożyczek – równie szeroki, jak wysoki był tata: ma szerokie bary, szczękę i klatkę piersiową, szeroki zuchwały uśmiech, i też jest twardy, ale inaczej niż tata – twardy jak piłka baseballowa pod wytartą skórą. Nos i policzek przecina mu blizna, z której jeszcze nie zdjęto szwów – ktoś go musiał porządnie zdzielić w jakiejś niedawnej bójce. Nowy stoi i czeka, a że nikt mu nie odpowiada, wybucha śmiechem. Nie wiadomo, dlaczego mu tak wesoło; przecież nie dzieje się nic zabawnego. Śmieje się inaczej niż rzecznik prasowy; śmieje się głośno i swobodnie, śmiech wypływa z jego rozchylonych ust i zataczając coraz większe kręgi, tłucze o ściany oddziału. Różni się od śmiechu tłustego rzecznika. Jest szczery. Nagle zdaję sobie sprawę, że takiego śmiechu nie słyszałem od lat.
Nowy przypatruje się nam, kołysząc się na piętach, i zanosi od śmiechu. Splata ręce na brzuchu, nie wyjmując kciuków z kieszeni – widzę, jakie ma wielkie i pokancerowane dłonie. Wszyscy na oddziale, zarówno pacjenci, jak i personel, oniemieli na dźwięk jego śmiechu. Nikt go nie ucisza, nikt się nie odzywa. Nowy przestaje się wreszcie śmiać i wchodzi do świetlicy. Ale śmiech wciąż rozbrzmiewa wokół niego, tak jak wokół wieży dźwięk dzwonu, który dopiero co przestał bić – jest w jego oczach, uśmiechu, ruchach i mowie.
– Nazywam się McMurphy, chłopaki, Randle Patrick McMurphy, jestem karciarz i błazen! – mruga, śpiewa urywek piosenki – „…jak ktoś przy mnie w karty rypie, ja też forsę na stół sypię…” – i znów parska śmiechem.
Podchodzi do stolika, przy którym grają Okresowi, grubym paluchem przegina jednemu karty, zerka w nie i kręci głową.
– Tak, po to tu przybyłem, koledzy, żeby was trochę rozerwać przy zielonym stoliku. Na farmie penitencjarnej w Pendleton orżnąłem wszystkich i nie miałem już nic do roboty, więc wystąpiłem o przeniesienie, kapujecie? Brakło mi świeżej krwi. Kurczę, patrzcie, jak ten gość trzyma karty, wszyscy widzą, co ma; rany! W mig was oskubię!
Cheswick zakrywa karty. Rudzielec podaje mu rękę.
– Cześć, stary. W co gracie? W bezika?! Chryste, nic dziwnego, że nie pilnujesz kart. Nie macie pełnej talii? Zresztą mniejsza, na wszelki wypadek wziąłem własną, lepszą od normalnych – spójrz na te obrazki. Każda inna. Pięćdziesiąt dwie pozycje.
Cheswick i tak ma wyłupiaste oczy, ale to, co widzi, sprawia, że wychodzą mu z orbit.
– Spokojnie, tylko ich nie pobrudź, czasu mamy mnóstwo, mnóstwo gier przed nami. Lubię grać własną talią, bo zwykle mija przynajmniej tydzień, zanim inni zaczynają rozróżniać kolory…
Nowy ubrany jest w robocze drelichy