Powiem ci coś. Piotr Adamczyk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Powiem ci coś - Piotr Adamczyk страница 7
Na kilka sekund światło litościwie przygasło i wtedy mogłem się wycofać do garderoby.
– Ten numer z bokserkami menedżer wpisuje do repertuaru – ucieszyła się moja dziewczyna. – Wszystkim bardzo się spodobało.
Taka była ta moja Marysia Jezus.
Kiedy kobieta mówi „weź mnie”, mężczyzna nawet się nie domyśla, ile to go może kosztować. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy zacząłem znajdować w domu różne przedmioty. Pierwszym było pióro kulkowe ystudio z tajwańskiej manufaktury, na pudełku widniała cena dwieście dolarów. Wprawdzie Marysia chodziła jeszcze do liceum, ale wciąż gubiła długopisy i sama takiego gadżetu z pewnością by sobie nie kupiła. Potem zauważyłem u niej najnowszy model nokii, rzadkiego jeszcze wówczas telefonu komórkowego, wart był majątek. Poza nią znałem najwyżej trzy osoby, które używały komórek. Zasięg był jeszcze tak kiepski, że z całej ulicy wszyscy ich właściciele schodzili się wieczorami na plac między garażami a śmietnikiem, bo tylko tam od osiemnastej do dwudziestej można było coś usłyszeć w tych telefonach. Zazwyczaj stali tam prezes banku PKO, prezydent miasta i dwaj handlarze walutą, no i moja Marysia Jezus między nimi, dzwoniąca Bóg wie do kogo. Gdy zapytałem, odpowiedziała, że to nie moja sprawa. Coś mnie tknęło i zacząłem szukać. I bardzo dziwne rzeczy znalazłem. W kilku miejscach. Wewnątrz tapczanu stojącego w dawnym pokoju gościnnym kilkadziesiąt opakowań kosmetyków. Damskich, fabrycznie zapakowanych, z metkami sklepów i cenami takimi, że każda miała jedno zero za dużo. W górnej szufladzie biurka zobaczyłem złote łańcuszki, kolczyki, bransoletki. Wszystkie jeszcze z ceną, zazwyczaj wysoką. Otworzyłem następną szufladę. Leżał w niej zestaw gadżetów erotycznych. Nie używała ich ze mną. Najdziwniejsza była jednak znaleziona w pawlaczu nieco pognieciona trąbka z certyfikatem informującym, że piętnastego stycznia 1934 roku podczas koncertu w Nowym Orleanie używana była przez Louisa Armstronga i warta jest piętnaście tysięcy dolarów.
A kobiety dwulicowe nakładają rano dwa makijaże czy jeden?
Siedziałem z chłopakami przy piwie. Było nas czterech. Rozmowa zeszła na muzykę, potem na Marysię Jezus. Lubiła jazz, a któryś z nich powiedział, że to zrozumiale w jej przypadku, bo gatunek ten powstał w Nowym Orleanie, w dzielnicy prostytutek Storyville.
Pomyślałem o tej trąbce. Marysia często słuchała pochodzącego stamtąd Louisa Armstronga, którego ojciec był marnie zarabiającym robotnikiem w fabryce produkującej terpentynę, a matka i siostra z konieczności zostały prostytutkami.
– Nie żeń się z nią – rzekł jeden z nich. – Ten jej jazz jest podejrzany. A poza tym rude są fałszywe, mówię ci.
– Bredzisz, stary – zaprotestowałem, dając mu w mordę. – Wiewiórki też są rude. A czy widziałeś chociaż jedną fałszywą wiewiórkę?
– Może nie wiesz, ale przynajmniej dwóch z nas z nią spało – dodał drugi.
Nie wiedziałem. Łącznie ze mną to trzech z czterech. Trzy czwarte męskiej populacji, statystycznie rzecz biorąc. Temu drugiemu na wszelki wypadek też dałem jednak w mordę. I od tej pory po prostu nie wierzę w statystyki.
W kwestii dalekosiężnych perspektyw warto mieć świadomość, że nawet najpiękniejsze nogi kończą się dupą.
Marysia Jezus często żądała, żebym ją klepał po tyłku. Z całej siły, żeby potem były czerwone ślady. No to ją klepałem, co mi tam. Każdy by klepał. Lubiła dominujących mężczyzn, może dlatego w końcu wybrała pracę w policji. Dla wszystkich to był szok, zwłaszcza gdy po czterech latach została komisarzem, co jak na dziewczynę z niepewną przeszłością było dość dziwne.
Ten klient od razu zwrócił uwagę Tymona. Potężnie zbudowany, długie włosy, czarna broda. Nie wyglądał na Irlandczyka. W dodatku zamawiał wódkę, a nie piwo lub whisky. Do nikogo się nie odzywał, tylko pił. Od czasu do czasu łypał złym okiem na dwóch rudowłosych młodzieńców siedzących przy sąsiednim stoliku.
Tymon przyjechał z Łodzi do Irlandii trzy lata temu. Od dwóch lat pracował w pubie odwiedzanym głównie przez Polonię i Polaków, po akcencie potrafił poznać, że ci dwaj to rodowici Irlandczycy.
Irytowali go. Wolałby, żeby poszli już do domu, chociaż zamawiali sporo i nie szczędzili napiwków.
– Jakie jest zdanie zawierające dziewięć wyrazów, w tym cztery kłamstwa? – zapytał jeden z nich.
– Nie wiem – przyznał drugi.
– Uczciwy Polak jedzie na trzeźwo własnym samochodem do pracy! – wypalił ten pierwszy.
Zarechotali.
– A to znasz? – zapytał ten drugi. – Przychodzi Irlandczyk do hotelu, w którym na recepcji pracuje Polka. I prosi ją: „Two tea to room two”. „Tam ta ram tam tam”, odpowiada mu recepcjonistka.
Znowu zarechotali.
Tymon zacisnął zęby. Codziennie słyszał takie dowcipy. Nie potrafił się jednak przyzwyczaić.
– A wiesz, że dziś siedmiu na dziesięciu Polaków żyje w stresie, a pozostałych trzech w Dublinie? – ponownie zaczął ten pierwszy.
Zanim zdążyli po raz kolejny zarechotać, rosły brodacz zza sąsiedniego stolika cisnął butelką. Rzut był celny. Jeden z mężczyzn osunął się na podłogę, trafiony w środek czoła. Drugi, chudy i wysoki, natychmiast się poderwał i ruszył w kierunku brodacza. Złapał za klapy i zamachnął się z całej siły. Tamten odskoczył, unikając ciosu. Rozpędzona pięść trafiła w pustkę. Chudy Irlandczyk lekko się zachwiał, a wtedy brodacz natarł na niego barkiem. Rudowłosy, przerzucony w ułamku sekundy przez plecy, padł na środek stołu, przewracając szklanki.
Goście pubu zerwali się zza stolików. Okrzykami zagrzewali do walki. Irlandczyk wstał i otrzepał się z okruchów szkła jak pies wychodzący z wody. Z kilku miejsc na twarzy sączyła mu się krew. Złapał butelkę po piwie i denkiem uderzył o kant stołu. Denko odpadło i w ręku mężczyzny pozostała część butelki o krawędziach ostrych jak sztylety.
– Wal w Polaka! – podpuszczał ktoś z tłumu.
Skąd oni wiedzą, że to Polak? – przemknęło przez myśl Tymonowi. – Trzeba jakoś ratować rodaka.
Wyjął spod blatu kij bejsbolowy i wyszedł zza kontuaru. Tymczasem brodacz sięgnął do kieszeni. Sekundę potem w jego dłoni zalśniło ostrze sprężynowego noża. Przez chwilę stali tak w bezruchu. Trzech uzbrojonych mężczyzn. Jeden miał nóż, drugi stłuczoną butelkę, trzeci kij do bejsbola. Pierwszy ruszył ten wysoki Irlandczyk.
To miała być, jak zawsze, miłość wieczna. Byłem już z Magdaleną, ale czasami spotykałem się jeszcze z Marysią Jezus. Już bez seksu, bo świata nie było poza Magdaleną.
Pamiętam jedno z naszych spotkań.
– Nadal