Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 108

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

to czyste urojenie. Co miały odziedziczyć?

      – Kto was tam wie wszystkich – mówiła, patrząc ponuro przed siebie. – A czyż to moi przodkowie chociażby nie żyli rozpustnie, nie pili, nie hulali? Przecież słyszałam nieraz, co mówiono o naszym ojcu. A dziadek Laurenty był tyle czasu we Francji, w Hiszpanii z tym Napoleonem[201]. Kto wie, co stamtąd przywiózł.

      – Zostawże w spokoju pamięć tych biednych starców. O ile mi wiadomo, twój dziadek był we Francji już potem, kiedy miał dzieci.

      – Nic podobnego. Skąd ci to przyszło do głowy? To ileż ja bym w takim razie musiała mieć lat? Był wtedy młodym chłopakiem.

      – No, może się jednak ustrzegł.

      – Może się ustrzegł. Ja też na pewno nie twierdzę. Ale temu nie zaprzeczysz, że wuj Klemens zwariował. Skłonność do obłędu jest też znakiem pewnego zwyrodnienia. A znowuż w mojej rodzinie ta skleroza mózgu u mamy! I o babce słyszałam, że miała napady melancholii. Raz nawet chciała sobie podobno życie odebrać i skakała do studni. Albo Jacuś! Prawda, jeszcze i w dalszej rodzinie mieliśmy owego Jacusia, co siedział w Piekarach u radcy Joachima i zawsze bał się, że go legumina nie dojdzie. Nie, mój drogi, po co myśmy mieli dzieci! Myśmy powinni byli wymrzeć.

      – Ja nie mogę tego po prostu słuchać – gniewał się Bogumił. – Obrażasz Boga. Idę sobie.

      I odchodził, a pani Barbara zostawała przestraszona, że może naprawdę obraziła Boga czy jakąś mściwość kosmiczną, która czyha na każde jej słowo.

      – Ja wcale tego nie powiedziałam… nie myślałam… – tłumaczyła samej sobie czy owej mocy nieznanej. – Idzie mi tylko o to, że musimy na dzieci zwrócić baczniejszą uwagę.

      Dzieci tymczasem bawiły się i żyły sobie, jak mogły. Niańka Józia była jeszcze wciąż z nimi, choć właściwie raczej dla zabawy niż dla dozorowania; na to już były za duże. Ale ona jedna potrafiła jeszcze czasem Tomaszka przy domu zatrzymać i to pani Barbarze dogadzało.

      – Chodźcie, dzieci, chodźcie – mówiła Józia – będziemy się bawić, że wialnia stoi w salonie.

      I dzieci udawały chłopów, którzy młynkują zboże w salonie, albo się bawiły w wuja Klemensa uciekającego do lasu i w rozmaite inne rzeczy z dawnego życia, o którym ojciec lub matka opowiadali im czasem.

      Agnisia nie przepadała za tymi zabawami. Lubiła się ona zabawiać lub zajmować czymkolwiek, ale zawsze czymś na własną rękę i co jej samej przyszło do głowy. Ale wołana do zabawy rodzeństwa przychodziła i brała w niej udział. Gdyż bała się, że o ile nie pójdzie, to nikt nie będzie chciał z nią przestawać, nikt nie będzie jej lubił. A wtedy wszystko, cały Serbinów, całe życie tak pełne uciech, tak pełne rzeczy godnych miłości na każdym kroku, odwróci się od niej, zniknie, a ona zostanie na zawsze sama i nieszczęśliwa. I nieraz patrzyła ze strachem, jak Emilka dąsa się, kaprysi, tupie i woła: – Ja nie chcę! Ja nie będę się bawić! – Ona by się na to nie zdobyła. Stosowała się w zabawie do wszystkiego, co chcieli drudzy, i nawet gdy miała ochotę, by coś wypadło inaczej, nie sprzeciwiała się, tylko mówiła: – No, dobrze!

      Chwalono ją też za równe, zgodne usposobienie, ale i ona wpadała czasem w awanturniczy nastrój. A wtedy nie tylko sprzeciwiała się wszystkiemu, co drudzy robili, ale zdawało się, że nie cierpi rodziców i rodzeństwa za to tylko, że byli, jakimi byli. Tak jakby brała w niej nagle górę inna, druga natura i jakby wszystko, w czym znajdowała zazwyczaj tyle upodobania, zaczynało ją nagle męczyć i razić. Przywodziła wszystkich do rozpaczy, zwłaszcza że trudno było zrozumieć, o co właściwie jej idzie, a na koniec oświadczała, że się utopi. Na szczęście te burze zdarzały się nieczęsto, a po każdej z nich Agnisia sama czyniła, co mogła, by o nich zapomniano. Wtedy też najbardziej bywała ochocza do zabawy z młodszym rodzeństwem.

      Józia miała do tej zabawy mnóstwo pomysłów; jak się nabawili w jedno, przypominała drugie, a na koniec, gdy się wszystko sprzykrzyło, śpiewała z nimi: – „Uciekajcie, Rusy, Prusy, bo jadą Krakusy…”[202]. Agnisia wiedziała już, co znaczy ta piosenka, młodsze dzieci śpiewały ją na wiarę, w końcu jednak i one zapytały: – Co to jest Rusy, Prusy?

      – To takie nieprzyjaciele Polski – objaśniła im Józia – Rosyjanin, Prusak i ten trzeci, Austryjak. Wstydźcie się, nie pamiętacie, co wam mówiłam? Że Polska w niewoli? Nie bójcie się, Polska nie wasza!

      – Nie nasza? – pytały dzieci w zadumie, oczekując dalszego ciągu.

      – No tak – tłumaczyła – nie wiecie? Tak samo jak i z tym Serbinowem. Bawicie się tu, mieszkacie, ale on nie wasz, tylko pana Dalenieckiego i pani dziedziczki, chociaż oni sobie siedzą w Paryżu. Tak i Polska Rosyjanów, Niemców i Austryjaków, co siedzą za górami, a w Kalińcu trzymają swoich sołdatów. Oni z nas korzystają, a my tylko dali, dali, musim robić i płakać, i narzekać.

      Pewnego dnia pani Barbara zdziwiona, że dzieci nie słyszały dzwonka na obiad, wyszła je wołać i zobaczyła, że prócz Józi jest z nimi w ogrodzie jakiś parobek, który jednakże na jej widok skoczył do płotu i zniknął. Dowiedziała się potem z opowiadań dzieci, że to był fornal Wawrzon, który stał za ogrodem i Józia go ku nim zawołała, żeby z nimi posiedział, gdyż się bali.

      – Baliście się? W biały dzień? Czego? – pytała pani Barbara, jakby nic dla niej nie było bardziej zadziwiającym niż strach. – Odkąd zrobiliście się tacy bojący?

      – Bo siedzieliśmy koło inspektów i Józia mówiła, że tam w południe straszy. I mówiła, że coś tak drzewem zatrzęsło i że zawoła Wawrzona – objaśniła Emilka.

      Gdy nadeszły jesienne i zimowe chłody, Józia przebywała z dziećmi najczęściej w kuchni, a jak tylko roboty się na folwarku skończyły, Wawrzon obowiązkowo przychodził, siadali z Józią na skrzyni i rozmawiali sobie o swoim, a dzieci na to patrzyły. Pani Barbara wezwała wreszcie Józię do siebie i rzekła:

      – Moje dziecko, czego wołasz tego chłopaka za sobą? Boję się, żebyś mi się nie zmarnowała.

      – Ja go nie wołam – odparła, lecz po chwili dodała: – Bo mnie taki strach bierze, proszę pani, jak go nie widzę. A jak go zobaczę, to się zaraz nie boję.

      – Ty głupia, wtedy się bać powinnaś. On cię zdurzy i rzuci, a ty go nie będziesz mogła zapomnieć. Będziesz za drugim, a wciąż będziesz tamtego wspominać, żałować, żeś nie za nim. I życie będziesz miała zatrute.

      Józia spojrzała na panią Barbarę jakby zdziwiona, że słyszy takie niepodobne do wiary rzeczy, i raptem się zaśmiała z mimowolną hardą pewnością siebie, wobec której pani Barbara poczerwieniała.

      – Jak sobie chcesz – rzekła – ale nie możesz być przy dzieciach, kiedy takie rzeczy masz w głowie. Wezmę cię do szycia, do cerowania, chcesz? Zacznę cię uczyć szyć.

      Józia skinęła głową. Nim ją jednak wzięto do innej roboty, pewnego dnia okazało się, że już nie Wawrzon, a Witek przychodzi dodawać jej odwagi, gdy ją napadnie strach. Ten Witek był z innej wsi. Robił w Serbinowie tylko chwilowo, na dzień, i oto pewnego dnia oboje młodzi przyszli z oczami we łzach prosić o zwolnienie i błogosławieństwo, gdyż chcą iść do miasta i tam szukać zarobku, i tam

Скачать книгу