Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr Wroński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński страница 16
Całą sobotę dochodziłem do siebie. Brak treningu dał się odczuć wyraźnie. W niedzielę zadzwoniłem do Marzeny i umówiłem się z nią, że w połowie tygodnia przyjedzie z Leszkiem do Warszawy. Już na stałe. Swoim rodzicom powiedziałem, że mam pracę, ale o wszystkim powiem, gdy przyjadę do domu. Matka chciała wiedzieć, czy mam dobre warunki, czy dam sobie radę, ale ojciec uspokoił ją. Chyba zrozumiał. W poniedziałek po raz pierwszy poszedłem do pracy. Było tak, jak mówił Eryk.
Milicjant z Chojnowa i cudzoziemiec, który spełnił prośbę Siergieja
Świtało, kiedy wjeżdżałem do Chojnowa. Padał drobny śnieg z deszczem. Mieścina przywitała mnie brakiem oświetlenia i zaniedbanymi klockami, zwanymi szumnie willami. Typowa zapyziała pipidówa, z której wszyscy chcieli uciec. Ci najmniej ambitni – do Legnicy. Przejechałem przejazd kolejowy, jak zwykle w Polsce, nieoświetlony, jakąś małą brudną rzeczkę i skręciłem w lewo, w ulicę II Armii Wojska Polskiego. Po obu stronach stały poniemieckie domy, podniszczone i pomieszane z socjalistycznym budownictwem, które wskazywało miejsca, w które wstrzelała się Armia Czerwona w 1945 roku. Przejechałem około kilometra i zaparkowałem na rozwalającym się chodniku pod taką ocalałą willą, oznaczoną numerem piętnastym. W dwupiętrowej willi mieścił się posterunek MO, podległy WUSW w Legnicy. Po przeciwnej stronie była chyba jakaś szkoła. Zauważyłem boisko. Łuszczącą się farbę zielonej elewacji podkreślał brudnawy napis na długim i szerokim transparencie: „Żeby Polska w siłę rosła, a ludziom żyło się dostatniej”. Ten cytat z Gierka wisiał praktycznie na każdej fabryce, szkole, a nawet malowano go na ścianach domów. Tutaj ktoś skreślił drugą część i dopisał po przecinku: „trzeba wieprza, a nie osła”. Pod spodem namalowano czerwoną „solidarycą” nazwę tego związku. „Ale, kurwa, pilnują!” – pomyślałem i wszedłem na komisariat. Dyżurny przebudził się na mój widok. Włożył, nie wiedzieć czemu, czapkę, wstał i zapytał przestraszonym głosem: – Obywatel w jakiej sprawie? – W tajnej – odpowiedziałem, pokazując mu legitymację, co wyraźnie wpłynęło na jego samopoczucie. Panikę kamuflował szybkim przełykaniem śliny. Postanowiłem go dłużej nie męczyć: – Ja do komendanta. Spodziewa się mnie. – Oczywiście, oczywiście – szybko powiedział milicjant, szczęśliwy, że nie on będzie miał kłopot. Przynajmniej na razie. Zadzwonił z centralki. – Janusz, ktoś do ciebie… z Warszawy. – Odłożył słuchawkę i otworzył mi drzwi, mówiąc: – Pierwsze piętro, na prawo. Tabliczka jest na drzwiach. Wszystkie milicyjne komendy są pomalowane tą samą przygnębiającą farbą, białosiną. Chodzi chyba o to, by każdy, kto tu wchodzi, poczuł się jak w trupiarni – bezosobowo i beznadziejnie. Wykładzina na podłodze, „milicyjny błękit”, potęgowała takie wrażenie. Bez pukania otworzyłem drzwi z tabliczką „Komendant”. W środku ubierał się w mundur młody mężczyzna, może trochę młodszy ode mnie. Widać było, że jest wysportowany. Szczupły, ale nie chudy. Trochę niższy ode mnie. W dolnej strefie wysokiego wzrostu. Miał pociągłą twarz, proporcjonalny nos, gęste czarne włosy, podobnie gęste brwi. Był trochę śniady. W twarzy i uśmiechu miał coś kobiecego, taką ulotnie kokieteryjną delikatność. Takie skojarzenia narzuciły mi się same. Domyśliłem się, że w szkołach i w pracy musiało mu być ciężko. Te uśmieszki, kpiny za plecami…W dodatku był kawalerem. Typowy figurant „Hiacynta”, uśmiechnąłem się w duchu. – Paweł Grzegorzewski z Warszawy – przedstawiłem się, by ułatwić mu dostosowanie się do kłopotliwej dla niego sytuacji. – Dyżurny powinien poprosić mnie na dół, ale widzi pan, jacy oni są. Odkąd zesłano mnie tutaj, nocuję często na posterunku. Nie chce mi się wracać po nocy do Legnicy – powiedział z uśmiechem. – Janusz Zenkat. Witam pana. Uścisnąłem podaną dłoń. Uścisk miał równie delikatny, jak wyraz twarzy. – Spodziewałem się kogoś od was. – To dobrze – odpowiedziałem. – Szybciej załatwimy sprawę, a ja mam jeszcze szmat drogi do Warszawy. – Herbaty? Kawy nie mamy. Cukru chyba jeszcze starczy. Pan siada przy biurku. – Skinąłem głową, a mój gospodarz wyjął dwie szklanki. Do jednej z nich włożył grzałkę. Kiedy zagotowała się, woda wsypał łyżeczkę ulunga i postawił naczynie przede mną. Powtórzył podobne czynności z drugą szklanką i w końcu usiadł na swoim komendanckim krześle. Teraz mogliśmy pogadać. Opowiedział mi o próbach zakładania „Solidarności” w milicji. Niewielu się na to złapało, ale wystarczyło na porządny smrodek. Legnicka „Trójka” od razu chciała wszystkich wyrzucić, ale centrala kazała im jedynie obserwować. Zenkat tłumaczył mi sytuację na początku października. Część „krawężników” uwierzyła w to, że jest ofiarami komuny. Tak im tłumaczyła lokalna „Solidarność”, „Solidarność” i księża. Zenkat uznał, że nie warto z tym walczyć w zwykły sposób, lecz najpierw wybadać rzeczywiste nastroje. Pogadał z ludźmi. Powiedział im, by poprosili związkowców o oficjalne poparcie, wtedy i on nie będzie robił im problemów. Sam nie może się w to włączyć, bo nie chce nigdzie należeć, ale nie jest przeciwny związkom. Nie powiedział im, że był kandydatem do partii. Uwierzyli mu i… nadziali się na minę. Od związku dostali jedynie ulotki, jakieś książki, których nawet nie przeczytali. Żadnego oficjalnego poparcia. Lokalna „S” dopiero co powstała i nikt u nich nie wiedział, czy nie wyjdzie przed szereg. Ich gdańska centrala, z doradcami i Wałęsą – Zenkat podkreślił kolejność – obawiała się wchodzenia do MSW. Powiedzieli im, by poczekać. Milicjanci, rozczarowani jak cholera, poszli do księdza. Ten zaczął ich namawiać do ostrożności, bo czasy są niepewne, i zaprosił na msze dla mundurowych, które organizuje w każdą środę po południu. Poradzili się swojego dowódcy, czyli Zenkata, który obiecał dowiedzieć się, co powie „góra”. Góra nie powiedziała nic, bo ten nawet do niej nie poszedł, tylko wysłał nieoficjalnie