Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr Wroński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński страница 17
Do domu wróciłem koło szóstej wieczorem. Pobawiłem się Piko z Leszkiem. Marzena ucieszyła się z zakupów. Od wtorku wpadłem w kierat. Złożyłem sprawozdanie z wyjazdu Tadeuszowi. Potem zacząłem zapoznawać się ze sprawami. Zauważyłem, że Tannenberg przerzuca na mnie większość roboty wydziału. Podpisałem parę dokumentów, rozliczyłem wyjazd. Poinformowałem podległych mi pracowników, że w piątek, jak ogarnę to wszystko, zrobimy sobie nasiadówkę. W końcu przy kawie mogłem spokojnie przeanalizować rozmowę z Siergiejem. Były dwie możliwości: albo Wanin rzeczywiście chciał, by dyrektor pozostał wyłącznie kanałem oficjalnym, albo wymyślili razem jakąś kombinację operacyjną, która miała mnie sprawdzić. W obu przypadkach chodziło o lojalność. Rosjanie zawsze mieli idée fixe na tym punkcie. Nigdy nikomu nie ufali, a jeżeli już, to dopiero po wykazaniu przez zainteresowanego, iż jest gotów nagiąć trochę własne zobowiązania dla ich korzyści. Wtedy potrafili zadbać o człowieka. Z drugiej zaś strony, byli dla nas służbą partnerską. Podpisaliśmy tyle porozumień i umów, że i tak mogli robić, co chcieli. Wszystko to wymagało jednak wizyt, oficjalnych rozmów, sprawozdań, planów działań, raportów, a wiadomo, że biurokracja jest zawsze ogromnym obciążeniem. Przede wszystkim zostawia ślad, i żeby nie wiem jak próbować go później zatrzeć, to i tak coś zostanie. Taki już jest urok biurokracji. Załóżmy, że uznali, iż dyrektor zawsze chce mieć „dupochron”. „Odpowiedni dokument to podstawa” – mówił to za każdym razem, gdy miał coś zatwierdzić. Nie zatwierdzał wiele, a co mógł, zwalał na zastępców. Pewne rzeczy wymagały jednak jego podpisu i to sprawiało mu widoczny ból. Możliwe, że Rosjanie dokładnie zdawali sobie z tego sprawę. Gdyby był Eryk… Niestety, miesiąc temu Strachoń pożegnał się, mnie na odchodne szepnął: „czeka cię niespodzianka” i zniknął. Podobno wyjechał na kilka miesięcy do Moskwy. Podobno szykują mu awans. I w stopniu, i w stanowisku. Podobno. Jego gabinet zajął dyrektor. Nazwaliśmy go dyrektorem, ponieważ na pierwszym spotkaniu kilkakrotnie powtarzał, że nazywa się Mączarz. Dyrektor Mączarz. Bond od siedmiu boleści! Skojarzenia powstały od razu, bo kino MSW, działające pod patronatem ministerialnego ZMP, wyświetlało ostatnio Moonrakera, obok innych, zdjętych przez cenzurę filmów. Departament też organizował zamknięte pokazy. A może to właśnie Eryk? Pomysł w jego stylu. Cóż, kto nie ryzykuje, ten nie jedzie. Czasy są trudne, idą jeszcze trudniejsze. Może więc warto zdać ten test. O ile to jest test, a nie element szerszych działań. Teoretycznie zresztą już zdałem. Pozostała praktyka. W sumie Wanin mnie nie werbował. Potraktował jak partnera. Nie… Chyba nie mam czego się obawiać. Jego prośbą zajmę się jeszcze dzisiaj. Do końca dnia czytałem papiery. Wynotowałem sobie problemy na piątek. Pod koniec pracy zadzwonił Adamczewski z gratulacjami. – Wiele się zmieni, zobaczysz – walnął na zakończenie. Wychodząc, powiedziałem sekretarce, że następnego dnia mogę się spóźnić. Dowiedziałem się też, że Tadeusz jest na zwolnieniu do końca tygodnia. Nawet mnie nie poinformował! Trudno. Jego sprawa.
U nas w departamencie traktowaliśmy tych wszystkich arabusów, Palestyńczyków i całą tę resztę jak lep na muchy. Pozostali usiłowali robić z nich agentów, TW, wkręcać ich w jakieś sprawy, a oni i tak pracowali jedynie dla siebie lub swoich prawdziwych mocodawców. Każdy z nich przedstawiał się jako komunista, zaangażowany w walkę z imperializmem, który na Bliskim Wschodzie symbolizuje Izrael. Gadali o tym w kółko. Nikt z nas nie dał się na to nabrać. Zawsze byłem pewien, że stoją za nimi Libijczycy, Syryjczycy, a to całe OWP jest tylko młotem na Żydów. Ilu wśród nich było agentów Mossadu, to wiedzą chyba tylko w Tel Awiwie. Oni wszystkich traktowali jednakowo. Każdy z nas był dla nich tylko niewiernym. Komuniści! Pięć razy dziennie odwracali popiersie Lenina przodem do ściany, wyjmowali te swoje przybrudzone sadżdżada i walili głową w podłogę w rytm salat, odwróceni w stronę Mekki. „W stronę Ursynowa” – komentowaliśmy złośliwie. Ruskich się bali. Takich jak ja – też. Nigdy nie ukrywałem, że są dla mnie tylko narzędziem, którego będę używał, póki jest użyteczne. Prawdopodobnie oni mnie traktowali podobnie. Tylko że ja byłem u siebie, a oni wciąż uciekali. Nienawidzili Żydów i tolerowali chrześcijan, ale tylko takich jak Arafat. Odkąd Wojtyła zaczął kokietować Hebrajczyków, znienawidzili Rzym. W imię swojego Allacha gotowi byli zrobić każde świństwo, popełnić każdą zbrodnię, wmawiając wszystkim naokoło, jaka to światła i miłosierna religia. Oni nienawidzili mnie, a ja nienawidziłem ich. Lep na muchy, nic więcej. Współpracowało nam się jednak dobrze. Przyciągali księży. Tych naiwnych – udawaniem prześladowanych przez fanatyczne islamskie reżimy zbiegów, którzy chcieli