Miłość warta miliony. Diana Palmer
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miłość warta miliony - Diana Palmer страница 4
– Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego – ostrzegł ją sucho, odgarniając pasemko włosów, które opadło jej na twarz. – Nie potrzebuję żadnych komplikacji ani żadnych związków. Należymy do dwóch różnych światów. Lepiej nie szukaj guza.
– Dopiero co poradziłeś mi, że mam walczyć – przypomniała mu, patrząc prosto w oczy.
– Ale nie ze mną – odparł z naciskiem.
Uśmiech, który na moment zagościł na jego twarzy, odmłodził go i ujął surowości twardym rysom.
– Wracaj do domu.
– Rzeczywiście, powinnam – przyznała z westchnieniem. – Pewnie nie chcesz pocałować mnie na dobranoc? – zapytała, unosząc brwi.
– Chcę. I właśnie dlatego cię nie pocałuję. Wskakuj do samochodu.
– Mężczyźni! – mruknęła, piorunując go spojrzeniem. Posłuchała jednak i usiadła za kierownicą.
– Jedź ostrożnie. I zapnij pasy – polecił.
Zrobiła to, lecz wcale nie dlatego, że jej kazał. Zawsze jeździła z zapiętymi pasami. Rzuciła mu ostatnie, pożegnalne spojrzenie i opuściła z parking. Kiedy wyjeżdżała na główną drogę, zauważyła, że odjechał w przeciwnym kierunku, ani razu nie spojrzawszy w jej stronę.
Ogarnęło ją dojmujące poczucie straty. Pomyślała, że czuje się, jakby straciła część siebie. Może zresztą właśnie tak jest. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek spotkała człowieka, który wydałby jej się równie bliski.
Właściwie nigdy nie miała dobrych relacji z rodzicami. Odkąd sięgała pamięcią, mieli własne życie i rzadko znajdowali dla niej czas. Dorastała otoczona nianiami i guwernantkami, bez rodzeństwa czy towarzystwa rówieśników. Z samotnego dziecka przeistoczyła się w samotną młodą kobietę.
Życie biegło swoim torem, a w niej pogłębiało się przekonanie, że gdyby nagle umarła, nikt by się tym zupełnie nie przejął.
Jej sytuacja niewiele się zmieniła, gdy po śmierci rodziców przeniosła się do wuja, Henry’ego Rollinsa z Jacobsville. Brat matki nie był człowiekiem majętnym, lecz miał ambicje, by takim się stać. Fay była pewna, że bez najmniejszych skrupułów korzysta z powierzonego mu majątku i opłaca jej pieniędzmi swoje przyjemności.
Do tej pory znosiła to bez protestów, ale dopiero dziś zrozumiała, z jaką niefrasobliwością podchodzi do własnych interesów. Wuj Henry zaprosił na kolację swego wspólnika i poinformował ją o tym dosłownie w ostatniej chwili. Ona zaś miała już dość jego mało subtelnych zabiegów oraz tego, że na wszelkie sposoby próbuje pchnąć ją w ramiona Seana. Kiedy usłyszała, że znów ma dotrzymywać im towarzystwa, zbuntowała się i uciekła do samochodu.
Wuj próbował ją gonić, lecz ten pościg wyglądał bardzo komicznie. Biedaczysko biegł za nią, kolebiąc się na krzywych nogach i sapiąc jak kowalski miech. Szybko okazało się, że z takim zwalistym cielskiem nie ma najmniejszych szans w konfrontacji z jej młodzieńczą zwinnością. Fay dopadła samochodu i ruszyła przed siebie, jadąc, gdzie ją oczy poniosą. I w taki oto sposób trafiła do baru.
Być może dobry los poprowadził ją wprost na spotkanie mężczyzny, który uzmysłowił jej, że zamiast być niezależną kobietą, wciąż jest potulnym, niczego nieświadomym dzieckiem. Zrozumiała, że musi to zmienić.
I to niezwłocznie, najlepiej od zaraz.
Donavan wywarł na niej ogromne wrażenie. Kiedy rozpamiętywała, jak w barze nie musiał nawet podnosić ręki, by uwolnić ją od natręta, przenikał ją przyjemny dreszcz. Bez wątpienia to właśnie on byłby spełnieniem jej romantycznych marzeń. Pech chciał, że nie lubi bogatych kobiet.
Byłoby miło, gdyby mimo uprzedzeń zakochał się w niej bez pamięci. Może nawet zacząłby jej szukać. Oczywiście prawdopodobieństwo ponownego spotkania jest raczej niewielkie, bo przecież Donavan nie ma pojęcia, kim ona jest. Ona sama też nie wie o nim prawie nic. Jedyną pewną informacją, jaką otrzymała, było to, w jaki sposób zarabia na życie, choć i tu nie mogła mieć stuprocentowej gwarancji, że jej nie okłamał. Kiedy mówił, że jest brygadzistą, nie brzmiało to wiarygodnie.
Jakie to zresztą ma znaczenie, skoro i tak nigdy więcej go nie zobaczy. Na myśl o tym ogarniał ją przygnębiający smutek, wiedziała jednak, że to spotkanie będzie długo żyło w jej wspomnieniach.
Nie zapomni go. Nigdy.
ROZDZIAŁ DRUGI
W biurze tuczarni panował spokój, a Fay York dziękowała opatrzności za chwilę wytchnienia. Właśnie minęły dwa gorączkowe tygodnie jej pierwszej w życiu pracy. Ciągle nie mogła się nadziwić własnej determinacji, wcześniej bowiem nawet nie przyszłoby jej do głowy, że odważy się na taki krok. Gdy oznajmiła wujowi, że zamierza pójść do pracy, by zdobyć niezależność, zanim uzyska prawo do spadku, ten nie krył ogromnego zaskoczenia. Nie mniej zdumiona swoją postawą była sama Fay.
Decyzję podjęła dzięki Donavanowi. Ich wspólny wieczór radykalnie odmienił jej życie. To właśnie on sprawił, że uwierzyła w siebie. To on obudził w niej wiarę we własne możliwości, o jaką dotychczas nawet siebie nie podejrzewała.
Początki wcale nie były łatwe. Gdy pewnego ranka szła na rozmowę kwalifikacyjną do olbrzymiej tuczarni Ballengerów, wręcz umierała ze strachu.
Barry Holman, miejscowy prawnik, który zajmował się jej spadkiem, poradził jej, by w sprawie pracy zwróciła się do Justina Ballengera. Sekretarka prowadząca biuro w jego tuczarni miała na dniach urodzić dziecko, więc z konieczności zastępowała ją Abby, żona Calhouna Ballengera.
Fay nadal nie mogła się otrząsnąć z szoku, jaki przeżyła, poprosiwszy Holmana o niewielkie stypendium, z którego mogłaby się utrzymywać do chwili przejęcia całego majątku. To właśnie wtedy spadł na nią cios.
– Przykro mi – powiedział Barry Holman – ale w testamencie nie ma mowy o żadnym stypendium ani innej formie materialnego wsparcia. Jest za to wyraźnie napisane, że otrzyma pani spadek w dniu swoich dwudziestych pierwszych urodzin. Do tego czasu główny egzekutor ostatniej woli pani rodziców ma całkowitą kontrolę nad powierzonym mu majątkiem.
– Chce pan powiedzieć, że bez zgody wuja Henry’ego nie dostanę ani centa? – jęknęła.
– Niestety, tak. Rozumiem, że wydaje się to pani niesprawiedliwe, lecz pani rodzice z pewnością uważali, że podejmują słuszną decyzję.
– Nie mogę w to uwierzyć. – Poczuła, że robi jej się niedobrze, więc instynktownie otuliła się ramionami. – I co ja mam teraz zrobić?
– To, co pani zamierzała. Niech pani idzie do pracy. Przecież to tylko dwa tygodnie.
Ta uwaga pomogła jej otrząsnąć się z przygnębienia. Mimowolnie uśmiechnęła się do prawnika, sympatycznego, zabójczo przystojnego blondyna po trzydziestce, który miał wygląd i sposób bycia człowieka