Zaopiekuj się mną. Diana Palmer
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaopiekuj się mną - Diana Palmer страница 4
Westchnęła. Pozostało jej tylko jedno do zrobienia. Coś, na co powinna się zdobyć już dawno temu. Musi pójść do Cambridge’a, wszystko mu opowiedzieć i zdać się na jego litość, jeśli w ogóle rozumie on, co to słowo znaczy. Szczerze w to wątpiła.
Niczym baranek na rzeź wyszła z domu i przygotowana na najgorsze z ociąganiem ruszyła ku plaży w stronę sąsiedniego domu.
Szła tak zagubiona w myślach, że nie zauważyła go i niemal na niego weszła. Zatrzymała się tuż przed nim. Skierował na nią wzrok. Znalazła się z nim oko w oko. Zamarła.
– Przepraszam… – z trudem wydobyła z siebie głos i od razu zamilkła, bo nie potrafiła znaleźć właściwych słów.
– To moja wina – odpowiedział śmiertelnie spokojnie. Uniósł do ust papierosa, zaciągnął się głęboko. – Nie widzę pani.
Popatrzyła nieufnie w jego zielone oczy.
– Nie widzi pan? – zapytała, czując, jakby grunt usuwał się jej spod nóg.
– Miałem wypadek. Powiedzieli, że upadłem. Niech mnie trafi szlag, jeśli cokolwiek pamiętam poza wyjątkowo ogłuszającym bólem głowy. Czy jest już ciemno?
Pokręciła machinalnie głową, ale sobie uświadomiła, że nie mógł tego widzieć, więc odpowiedziała:
– Nie, jeszcze nie.
Westchnął ciężko. Jego ogorzała twarz była ściągnięta, jakby rzeczywiście doświadczał wielkiego bólu. Kate chciało się płakać. Zrozumiała, jak wielką krzywdę mu wyrządziła. Oślepiła go.
– Lubię tę porę dnia – powiedział tonem świadczącym o tym, że chętnie nawiąże z nią rozmowę. – Panujący spokój. Nie cierpię klaksonów, ruchu ulicznego i głośnej muzyki…
– Pochodzi pan z tak hałaśliwego miejsca? – zapytała cicho, mając nadzieję, że nie rozpozna jej głosu. Właściwie chyba nigdy nie rozmawiał ze mną na tyle długo, by go móc rozpoznać, pomyślała.
– W pewnym sensie. – Ironiczny uśmiech wykrzywił mu usta. – Mieszkam w mieście. A pani?
– Ja wychowałam się na ranczu.
– Kowbojka?
– Mleczarka… – roześmiała się, zdziwiona, że był takim normalnym człowiekiem i że go znienawidziła, nie poznawszy go.
– Więc co robisz, mleczarko, nad jeziorem?
Płacę za wszystkie dotychczas popełnione błędy, pomyślała.
– Jestem na wakacjach z zaprzyjaźnioną osobą – powiedziała.
– Rodzaju męskiego czy żeńskiego? – Uśmiechnął się.
– Żeńskiego, oczywiście – powiedziała z oburzeniem.
– Co ma znaczyć owo „oczywiście”? – Roześmiał się głośniej. – Była pani chowana pod kloszem?
– W pewnym sensie. Ludzie z prowincji… Cóż, nie jesteśmy światowcami.
– Skąd pani pochodzi?
– Z Teksasu. – Uśmiechnęła się nie wiedzieć dlaczego.
– Skąd dokładnie?
– Z okolic Austin – odpowiedziała bez zastanowienia; nie zdążyła ugryźć się w język.
– Więc rodzina hoduje bydło?
– Mój ojciec – sprostowała. – Ma pięćset krów. Większość musiał sprzedać z powodu suszy. Nie jesteśmy bogaci – dodała. – Kiedy byłam mała, ojciec robił wszystko, żebym nie chodziła głodna i bosa.
– Cierpiała pani z tego powodu? – zapytał.
– Tak. – Objęła się ramionami, jak gdyby nagle poczuła chłód. – A pan jak zarabia na życie? – zapytała niby obojętnie.
Jego ogorzała twarz zachmurzyła się, a niewidzące oczy zwęziły. Zaciągnął się głęboko papierosem.
– Byłem pilotem.
Spojrzała uważnie. Z premedytacją okłamywał ją.
Dlaczego? – zapytała się w duchu.
– Jakimi samolotami pan latał?
– Niewypróbowanymi. – Ponownie się uśmiechnął.
– Był pan oblatywaczem? – zapytała i nagle dotarło do niej, że testował te samoloty, które sam konstruował; niebezpieczne zajęcie i pewnie nie musiał tego robić.
– Otóż to. – Wypuścił kłąb dymu. – Nie warto o tym mówić, to przeszłość. Nie będę już tego więcej robił. Muszę znaleźć sobie nowy zawód.
– Potrafi pan coś jeszcze oprócz latania? – nie spuszczała z niego wzroku. Usiadła na przewróconym pniu drzewa.
– Myślałem, że mógłbym napisać książkę na temat samolotów. Wiem o nich chyba wszystko… A przynajmniej tyle, że mam czym się podzielić z czytelnikami.
– Pilot oblatywacz, który chce zostać pisarzem… – stwierdziła z rozbawieniem. – Potrafi pan pisać?
– Potrafię prawie wszystko, co zechcę, moja panno – odpowiedział z wyższością, zwróciwszy twarz w jej kierunku. – Jest pani impertynencką smarkulą.
– Skąd pan wie, że jestem smarkulą?
– Poznaję po głosie. Podejrzewam, że jeszcze niedawno była pani nastolatką.
– Zgadza się. Mam dwadzieścia dwa lata. Prawie dwadzieścia trzy.
– Dwadzieścia dwa. – Uniósł do ust papierosa. – Magiczny wiek. Cały świat stoi przed człowiekiem otworem, żadnych barier na drodze.
– Nie odnoszę takiego wrażenia – rzuciła.
– Proszę poczekać, aż dożyje pani mojego wieku, moja mała, wtedy pogadamy.
Popatrzyła na jego czuprynę, na przyprószone siwizną ciemne włosy.
– Nie przypuszczałam, że z pana taki relikt przeszłości. Moim zdaniem nie osiągnął pan jeszcze pięćdziesiątki.
– Co? Mam zaledwie czterdzieści lat, do cholery! Dałbym radę facetom młodszym ode mnie o połowę.
Nie wątpiła w to. Jego muskularne ciało nie miało ani grama zbędnego tłuszczu. Musiał być bardzo