Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach. Evan Currie

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach - Evan Currie страница 2

Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach - Evan Currie

Скачать книгу

po to, by zobaczyć mknącą ku niej zieloną czaszę dżungli, a chwilę później zderzyła się z gałęziami, przebiła przez korony drzew i uderzyła w ziemię. Ponownie ogarnęła ją ciemność.

      Gdy kombinezon rozpoczął próby leczenia obrażeń, świadomość, która na chwilę powróciła, opuściła sierżant Sorillę Aidę kolejny raz.

      ***

      – Tędy...

      – Jesteś pewien? Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy...

      – Mówię ci, że tędy.

      Dwaj mężczyźni przedzierali się przez roślinność. Prowadzący mozolnie rozgarniał gęste zarośla, podczas gdy jego towarzysz głównie narzekał.

      – A swoją drogą, to nie wiem, po co tu w ogóle jesteśmy. Widziałeś eksplozję... Wszyscy widzieli. Nic nie spadło. Ani wojsko, ani zaopatrzenie. Jesteśmy zdani na siebie.

      Prowadzący nie odpowiedział, tylko cały czas parł naprzód, rozdzielając splątane pnącza, aż ukazał się prześwit. Zatrzymał się na skraju, powodując, że idący za nim wpadł mu na plecy.

      – Hej! Co jest, do cholery?

      – Zamknij się.

      Polecenie zostało wydane cicho i bez nacisku, ale mimo to odniosło natychmiastowy skutek.

      Otwarta przestrzeń była prawie pusta, ale tylko prawie. Pod drzewem oddalonym o jakieś dziesięć metrów leżała odziana na szaro-czarno postać. Twarz z całą pewnością należała do kobiety, budowa pancerza potwierdzała jej płeć. Oczy miała zamknięte.

      – O Jezu – szepnął drugi z mężczyzn – czy ona...?

      Pierwszy, tropiciel noszący nazwisko Jerry Reed, wzruszył ramionami.

      – Nie wiem. Sprawdźmy.

      Wyszedł na otwartą przestrzeń i zobaczył, że w pewnym oddaleniu od kobiety leży hełm, prawdopodobnie ciśnieniowy. On także pokryty był plamami w różnych odcieniach szarości, tak jakby był w ogniu i częściowo się stopił. Nie posiadał szklanego wizjera, tylko czarną przesłonę w miejscu, w którym powinna znajdować się twarz.

      Bezosobowy. Onieśmielający. Prawie złowieszczy.

      Jerry Reed zatrzymał się przy hełmie i spojrzał na boki, a potem w górę.

      Wysoko w górę.

      – Musimy to dostać – powiedział w końcu.

      – Co dostać? – spytał drugi mężczyzna, piekarz o nazwisku Thomas Burns, podążając za wzrokiem Jerry’ego. – O cholera!

      Nad nimi, zaplątana w spadochron, na wysokości około trzydziestu metrów znajdowała się czarna skrzynia mniej więcej wielkości trumny. W czaszy widoczne było rozdarcie, przez które prześwitywał błękit nieba.

      – A jak my się tam, do cholery, dostaniemy?

      Jerry zignorował pytanie i ruszył w kierunku nieruchomej postaci. Uklęknął obok niej i zobaczył krótko przycięte włosy i twarz, która ku jego zdziwieniu nie nosiła śladów obrażeń. Po tym, przez co przejść musiała ta kobieta, spodziewał się dużo gorszego widoku. Sprawdził jej puls i ostrożnie uniósł jedną powiekę, a potem drugą. Jej oczy miały kolor czekolady.

      – Żyje, wygląda na nieprzytomną – powiedział. – Pomóż mi ściągnąć tę skrzynię. Zabieramy ją do obozu.

      ***

      Kiedy świat ponownie wrócił do Sorilli, stwierdziła, że może się ruszać, ale nie było to przyjemne. Nie śpieszyła się z uruchamianiem wojskowych implantów w swoim ciele, zamiast tego zmusiła się, by usiąść tylko przy pomocy siły własnych mięśni i głębokiej determinacji. Gdy tylko to zrobiła, zaatakowały ją nudności i zawroty głowy. Jęknęła cicho.

      Podczas upadku musiała uderzyć o coś głową.

      Uderzenie, które spowodowało takie skutki pomimo pancerza, bez niego rozłupałoby jej głowę jak dojrzałego arbuza. Chociaż chciało jej się wymiotować, z wysiłkiem otworzyła oczy i uważnie rozejrzała się dookoła.

      Niewiele zobaczyła. Słabe, filtrowane światło ukazywało wnętrze chaty. Takie rzeczy nadal istniały głęboko w dżungli na Ziemi i używane były przez plemiona, które nie chciały przyłączyć się do nowoczesnej cywilizacji bądź też były chronione przed nią w rezerwatach przez rządy i korporacje.

      W takich właśnie warunkach spędziła w sumie ładnych kilka lat życia. Zwykle w okresach bezpośrednio przed lub po tym, jak ktoś próbował ją zabić.

      – Trochę się tutaj pozmieniało. – Westchnęła, przecierając oczy i starając się zachować równowagę. Bezgłośnie uruchomiła komputer. – Proc, zapis. Ruch. Od ostatniego wydanego polecenia.

      Mały komputer zareagował w zwykły sposób, ukazując mapę z wytyczoną trasą przemieszczenia, wyznaczoną na podstawie nadal działającej sieci satelitów GPS, a także systemów żyroskopowych.

      Znalazła się sto pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód od miejsca lądowania.

      Ktoś włożył wiele wysiłku, by dostarczyć ją tutaj, przebijając się przez królującą w tym rejonie gęstą dżunglę. O ile nie dysponował oczywiście specjalnym pojazdem. Z jakiegoś powodu sierżant uważała jednak, że nie. Leżąc, kontynuowała swój monolog skierowany do komputera.

      – Proc, skan medyczny.

      Polecenie zostało wykonane, a podane informacje niewiele różniły się od poprzednich, z tą różnicą, że odnotowane zostało, że jest już przytomna, i dołączono ostrzeżenie, by nie zasypiała.

      – Głupia maszyna.

      Wyłączyła odczyt, znaki powoli blakły, a miniaturowe ekrany stawały się całkowicie przejrzyste. Kobieta postanowiła samodzielnie ocenić swój stan zdrowia. Ponownie usiadła, zawroty głowy pojawiły się jak na zawołanie, mimo to Aida postarała się je zignorować. Obmacała sobie żebra, ramiona i nogi. Ostry ból w boku potwierdził, że przynajmniej w jednym przypadku komputerowy skan był poprawny, ale sytuacja nie wyglądała aż tak poważnie, jak przedstawiła to maszyna.

      Było całkiem do wytrzymania.

      Sorilla jęknęła, ale zdołała nieco podkurczyć nogi, a następnie umieścić stopy na podłodze.

      – Proc – powiedziała ponownie, uruchamiając wyświetlacze – sprawdzenie systemu.

      Komputer natychmiast wyświetlił dane na jej prawym HUD-zie, podczas gdy na lewym pojawił się zarys sylwetki człowieka i umieszczone na niej symbole głównego sprzętu, tak zewnętrznego, jak i wewnętrznego, czyli pancerza, uzbrojenia oraz implantów. Generalnie wszystko było w porządku, tyle że zapas energii w opancerzeniu wynosił jedynie dwadzieścia dwa procent.

      To mogło wystarczyć na mniej

Скачать книгу