20 opowiadań. Антон Чехов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 20 opowiadań - Антон Чехов страница 2
– Hm… tak… – rzekł powoli felczer. – Influenca, albo febra, a może i tyfus, bo w mieście panuje epidemia… Cóż, panie dzieju, przeżyła babka latka, czas już i na nią. Ile wiosen sobie liczy?
– Około siedemdziesięciu…
– Czas już, czas na nią.
– No tak, szanowny pan doktór ma rację, że tak powiem i bardzo mu jestem za to wdzięczny, ale czyby nie można jakoś zaradzić… Każde zwierzę chce żyć, choć stare i chore…
– Więc cóż z tego?… – odezwał się felczer groźnym tonem, jakby od niego zależało życie lub śmierć człowieka. – Trzeba, łaskawco, przykładać kompres i dawać po dwa proszki dziennie. A więc do zobaczenia! Bonżur!
Z wyrazu twarzy „doktora“ Jakub wyczytał, że jest źle. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że Marta umrze nie dziś, to jutro. Ujął z lekka pod łokieć Maksyma Mikołajewicza i rzekł półgłosem:
– A może, panie doktorze, byłoby dobrze bańki babie postawić?
– Nie mam czasu na bańki, weź swoją babę i zmykaj – Niech pan zechce to zrozumieć i zlituje się nade mną. Gdyby babę brzuch bolał, albo jakie inne wnętrzności, proszki pomogłyby lub może jakieś krople… Ale to całkiem inna sprawa. To przeziębienie… Pierwszą rzeczą trzebaby krew puścić!
Felczer jednak nie słuchał wywodów Jakuba i wywoływał następnego pacjenta.
– Idź, idź sobie z Bogiem, nie ma mi tu co głowę zawracać.
– Niech pan doktór zlituje się i postawi jej choć pijawki!
– Wynoś się, wynoś się bałwanie!
Tego było za wiele. Jakub, dotknięty do żywego, bez słowa pożegnania opuścił gabinet.
A gdy wsiedli na wóz, spojrzał pogardliwie na okna szpitalne i rzekł:
– Posadzili ich tutaj. Patrzcie no jacy artyści! Bogatemu to byście bańki postawili a biedakowi jednej pijawki żałujecie, niech zdycha jak ten pies!
A gdy wrócili do domu, Marta zwlokła się z wozu i stanęła pod piecem. Bała się położyć, myśląc, że dziad zacznie urągać, że nie pracuje i darmo chleb zjada. A jutro znów dzień Jana Bożego… pojutrze Mikołaja Cudotwórcy. Jakub znów nie będzie pracował…
– Trzeba się zabrać do pracy – pomyślał Jakub. – Marta umrze lada dzień.
Nic nie mówiąc, przyłożył jej do pleców żelazny metr i wziął miarę na trumnę. Potem przeżegnał się i wziął się do roboty.
A gdy trumna była skończona, wziął książeczkę rozchodową i zapisał:
„Trumna dla Marty Iwanowowej – 2 ruble 40 kop.” Zamknął księgę i westchnął głęboko.
Stara leżała cicho z zamkniętymi oczyma. Gdy noc zapadła, Jakub usłyszał jej cichy, ochrypły głos:
– Pamiętasz, stary… było to dawno… 50 lat temu. Siedzieliśmy oboje pod wierzbą nad rzeką… Pamiętasz nasze dzieciątko z jasnymi włoskami… Umarło biedactwo…
Jakub wytężył pamięć, ale – niestety – nie mógł sobie przypomnieć ani dziecka z jasnymi włosami, ani wierzby nad rzeką.
– Przywidziało ci się stara! – rzekł.
Do drzwi zapukano. Na progu stanął pop. Wysłuchał spowiedzi i opatrzył chorą Świętymi Sakramentami…
Marta zaczęła bredzić i o świcie skonała.
Staruszki-sąsiadki ubrały ją pięknie i złożyły do trumny. Jakub sam odczytał psalmy, za grób nic nie zapłacił, bo grabarz cmentarny był jego kmotrem. Czterech chłopów wyniosło trumnę nie za pieniądze, lecz z szacunku dla Jakuba… A za trumną szli żebracy i kaleki. Przechodnie żegnali się pobożnie i ze smutkiem kiwali głowami…
A Jakub cieszył się, że wszystko poszło tak tanio i tak łatwo.
Ostatnie pożegnanie z żoną przeszło też gładko. Poklepał trumnę i rzekł:
– Urzędowa robota!
A gdy wieczorem powrócił do ciemnej, opustoszałej izby, owładnął nim wielki smutek. Głowa go bolała. W skroniach waliło, jak młotem. Nogi się pod nim chwiały, a do zmęczonego mózgu tłoczyły się różne myśli.
I znów pomyślał, że przez całe 50 lat, które przeżył z Martą, nie odezwał się do niej ciepłym słowem, nie pogłaskał jej, nie przytulił… Traktował ją gorzej jak psa. A ona… była dobra dla niego.. Paliła w piecu, chodziła do miasta, a gdy pijany wracał z wesela, ze czcią wieszała na gwoździu jego skrzypce i zdejmowała mu buty, patrząc zalęknionym, pełnym uwielbienia wzrokiem…
Ocknął się z zamyślenia. Do izby wszedł Rotszyld.
– Szukałem was, dziadku. – odezwał się rudy żydek. —
Mojżesz Iljicz kazali wam się kłaniać i zaraz przyjść do siebie.
Jakub nie słuchał, łzy dławiły go.
– Idź precz, żydzie! – krzyknął.
– Ny, co znaczy, idź precz? To mój interes, czy pański?
Jakub z obrzydzeniem spojrzał na małe przymrużone oczy Rotszylda. Nie mógł znieść tego skrzeczącego głosu. Nie mógł patrzeć na tę jego zielonawą, pokrytą piegami twarz, na zniszczony długi chałat.
– Czego się czepiasz mnie, cebulo! Idź precz!
– Czego pan tak krzyczy? Co jest?
– Precz! Paszoł won! – groził Jakub, wymachując pięścią.
Rotszyld skamieniał. Potem podniósł ręce, jakby broniąc się przed uderzeniem. Nagle odwrócił się i zaczął uciekać co tchu. Biegł podskakując, wymachując rękami, a ulicznicy rzucili się w ślad za nim, krzycząc: „Żyd! Żyd!“ Za nimi podążyły psy, szczekając przeraźliwie. Ktoś gwizdnął, zaśmiał się a psy zaczęły szczekać jeszcze głośniej. Nagle powietrze przeszył przeraźliwy krzyk. Jeden z psów dopędził Rotszylda i ugryzł go boleśnie w nogę.
Jakub tymczasem podążał w stronę pastwiska. Wkrótce stanął nad rzeką. W powietrzu z piskiem przelatywały stada bekasów, z dala krzyczały kaczki. Słońce paliło nieznośnie, a od wody bił taki blask że aż oczy bolały.
Szedł wolno wzdłuż brzegu. Z kąpieli wyszła jakaś czerwona, tęga dama.
– A to wydra! – pomyślał