20 opowiadań. Антон Чехов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 20 opowiadań - Антон Чехов страница 5
– Więc co robić?
– Trzeba wymyślić jakiś sposób… Przez służbę również posyłać nie można, gdyż twój Sobakiewicz napewne trzyma w karbach pokojówkę i lokaja… Gra pewno teraz w karty?…
– Tak i wiecznie, bałwan, przegrywa.
– Pewnie za to powodzi mu się w miłości! – zaśmiał się Dziegciarow… – Ale posłuchaj, jaki pomysł mi przyszedł do głowy… Jutro punktualnie o szóstej wieczorem, wracając z biura, będę przechodził przez ogród miejski, gdzie mam się zobaczyć z naczelnikiem. Przeto, wiesz co, moja droga? Postaraj się koniecznie przed szóstą, ale nie później, włożyć liścik do wazonu marmurowego, co stoi na lewo od altanki, zarośniętej winogradem.
– Wiem, wiem.
– To będzie i poetycznie, i tajemniczo, i zupełnie coś nowego… I nie dowie się ani twój tłuścioch, ani moja połowica.
Zrozumiałaś?
Lew Sawicz wypił jeszcze jeden kieliszek i wrócił do kart.
Odkrycie, które dopiero co zrobił, nie oszołomiło go, nie zdziwiło, ani też nawet wcale nie oburzyło. Dawno już minął czas, kiedy się oburzał, urządzał żonie sceny, wymyślał a nawet bił. – Dawno już machnął ręką i patrzył na romanse swej lekkomyślnej żony przez palce… Było mu jednak dziwnie nieprzyjemnie! Takie wyrażenia jak: „tłuścioch“, „indor“ i „Sobakiewicz“ obrażały jego miłość własną…
…Jaka to jednak kanalia ten Dziegciarow! – myślał, zapisując kredką na suknie przegraną. – Przy spotkaniu na ulicy udaje takiego sympatycznego przyjaciela, szczerzy zęby, głaska po brzuchu a teraz, jakie słówka obelżywe puszcza?… W oczy nazywa mnie przyjacielem, a za oczy jestem dla niego „indorem“ i „tłuściochem“…
Im więcej przegrywał, tym dotkliwiej odczuwał uczucie zniewagi.
– …Młokos… – rozmyślał, łamiąc z wściekłości kredkę. – Smarkacz… Nie chce mi się tylko z tobą paskudzić, bobym pokazał ci Sobakiewicza!…
Podczas kolacji nie mógł obojętnie patrzeć na fizjognomię Dziegciarowa, a ten jakby umyślnie zasypywał go pytaniami, czy wygrał, dlaczego jest smutny i t. p. Doszedł nawet do takiego zuchwalstwa, że w roli niby serdecznego przyjaciela głośno zrobił wymówkę żonie Tumanowa, że za mało dba o zdrowie męża. A żona jakby nigdy nic, patrzyła na męża słodkimi oczyma, śmiała się, paplała w najniewinniejszy sposób tak, iż sam diabeł nie mógłby ją posądzić o niewierność.
Po powrocie do domu Lew Sawicz był zły i tak
niezadowolony, jak gdyby podczas kolacji zamiast cielęciny zjadł stary kalosz. Może wreszcie przemógłby się i zapomniał o wszystkim, ale szczebiot żony i jej uśmieszki co chwila przypominały mu „indora“, „tłuściocha“, „gąsiora“ i „Sobakiewicza“…
– Po pysku daćby temu łotrowi… Skompromitować go publicznie!
Zaczął rozmyślać, że dobrzeby było pobić Dziegciarowa, zastrzelić go w pojedynku jak wróbla, wysadzić z posady… Albo włożyć do marmurowego wazonu coś obrzydliwego, cuchnącego… na przykład zdechłego szczura… Nieźle byłoby wykraść list żony z wazonu, a zamiast niego położyć jakieś nieprzyzwoite wiersze z podpisem „twoja Akulka”, lub coś w tym rodzaju…
Tumanow długo chodził po sypialni i napawał się tego rodzaju marzeniami o zemście…
Nagle przystanął i uderzył się ręką w czoło.
– Znalazłem, brawo! – zawołał i twarz rozjaśniła mu się zadowoleniem. – To będzie doskonałe! Doskonałe!
Gdy małżonka zasnęła, usiadł przy biurku i po długim namyśle, zmieniając charakter pisma, nakreślił, co następuje:
„Do kupca Dolinowa!
Szanowny panie! Jeżeli do godziny szóstej wieczór dziś, 12 września nie włoży pan dwustu rubli do marmurowego wazonu w ogrodzie miejskim na lewo od altanki winogradowej, to będzie pan zabity, a pański sklep galanteryjny wyleci w powietrze!“
Skończywszy ten list, Lew Sawicz aż podskoczył z
zachwytu.
– Co za pomysł! – mruczał, zacierając ręce. – Cudownie! Lepszej zemsty sam szatan nie umiałby wymyślić. Rozumie się, że kupczyna się zlęknie, da zaraz znać policji, a policja urządzi koło szóstej zasadzkę w krzakach i capnie ptaszka, kiedy ten polezie po list… To się dopiero przestraszy! Zanim sprawa się wyjaśni, kanalia zdąży namęczyć się, nasiedzieć w kozie… Brawo!…
Lew Sawicz nalepił znaczek na list i sam zaniósł go na pocztę.
Zasnął z błogim uśmiechem i spał tak słodko, jak mu się to już dawno nie zdarzyło.
Obudziwszy się rano i przypomniawszy sobie swój pomysł, zaczął pomrukiwać wesoło i nawet pogłaskał niewierną żonę po brodzie. Idąc do biura i później, siedząc w kancelarii, uśmiechał się przez cały czas, a wyobraźnia rysowała mu przerażenie Dziegciarowa, kiedy wpadnie w zasadkę.
Po piątej nie mógł już wytrzymać i podbiegł do ogrodu miejskiego, aby na własne oczy napaść się widokiem rozpaczliwego położenia swego wroga.
– Acha… – pomyślał, spotkawszy w ogrodzie policjanta.
Doszedłszy do altanki winogradowej, usiadł w pobliżu na ławce pod krzakiem i skierowawszy natężony wzrok na wazon, czekał. Niecierpliwość jego nie miała granic.
Punktualnie o szóstej zjawił się Dziegciarow. Młody człowiek był widocznie w najlepszym humorze. Cylinder miał z fantazją zsunięty na tył głowy a z pod rozpiętego palta razem z kamizelką, wyglądała, rzekłbyś sama dusza. Pogwizdywał sobie i palił cygaro.
– …Zobaczysz… Zaraz dowiesz się, co to jest „indor“ i „Sobakiewicz“! – napawał się przeczuciem zemsty Tumanow.
– Poczekaj! Zobaczysz!
Dziegciarow zbliżył się do wazonu i niedbale wsunął weń rękę… Lew Sawicz aż powstał i wpił się w niego wzrokiem… Młody człowiek wyciągnął z wazonu niewielki pakiecik, obejrzał go ze wszystkich stron, wzruszył ramionami, następnie z pewnym wahaniem otworzył, znowu wzruszył ramionami, a na twarzy jego odmalowało się niezwykłe zdziwienie… W pakieciku były dwa papierki storublowe… Długo przyglądał się Dziegciarow papierkom… Wreszcie, nie przestając wzruszać ramionami, wsunął je do kieszeni i rzekł dość głośno:
– Merci!
Nieszczęsny Lew Sawicz Tumanow słyszał to „merci“.
Przez