T.T.. Piotr Kulpa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу T.T. - Piotr Kulpa страница 13
Potem starał się z tego śmiać, bardziej dlatego, żeby Joannie nie było przykro, niż z powodu wesołości. Jedyną cichą satysfakcję dał mu fakt, że w drodze powrotnej czekolada na wielkim sercu rozpłynęła się i obleśnie upaprała wnętrze foliowego opakowania.
Paweł wyczuwał w Joannie coś, czego nie umiał nazwać. Jakiś niepokój, napięcie, coś, co kojarzyło mu się z lękiem, nerwowe wyczekiwanie na dzwonek telefonu, na pytanie, na zaczepkę słowną czy zwykłe: „Co u ciebie?”. Niby nic takiego, bywała przecież często sama, tu i tam, w kinie albo w teatrze. Właściwie rzadko można było spotkać ją z mężem, zapracowanym człowiekiem, a jednak bez przerwy była przy nim, nie opuszczała go ani na chwilę. I to bolało Pawła najbardziej. Patrząc na Joannę, odnosił wrażenie, że jej mąż jest gdzieś obok, wyszedł tylko na moment, do toalety może, i zaraz wróci, by ująć ją pod rękę i z uśmiechem oznajmić: „Idziemy, kochanie”.
Jedynie w chwilach seksualnych uniesień, gdy udawało im się odpłynąć i zapomnieć, odkrywała przed nim swoją prawdziwą, wspaniałą i wolną duszę. Odrywała się wtedy od codzienności, umykała w świat pożądania i bez najmniejszego skrępowania robiła z nim, co chciała. I to, czego on chciał. Dla tych chwil, w których widział jej kuszące i niespotykane wewnętrzne piękno, gotów był czekać i znosić pełną nieobecności, doskonałą kontrolę jej męża i upokarzające zniknięcia jej samej. Bez słowa, na dłużej. Ta miłość targała nim, jak nagłe porywy kończącej się kilkudniowej wichury targają gałęziami drzew: znienacka, bezlitośnie, wściekle.
Poznali się na ulicy, podczas jakiegoś szalonego spektaklu, w którym każdy przechodzień miał „ocalić” innego. Ocalenie polegało na objęciu i przytuleniu pierwszej napotkanej osoby. Paweł wracał wtedy z urzędu z poczuciem, że jego życie się skończyło. Ta myśl zakwitła w nim kilka dni wcześniej, samoistnie. Przebiła się przez skorupę chłodnej akceptacji, przyzwolenia na obojętność, maskowaną śmiechem i krzykiem, płynącym z wiecznie grającego telewizora. Szedł ulicą, wpatrując się w twarze mijanych ludzi, jakby tam mógł znaleźć odpowiedź na wszystkie pytania tego świata. Niektórzy aż odwracali wzrok. Nagle ktoś złapał go za rękę, odwrócił i zanim zdążył zrobić cokolwiek, nawet pomyśleć, objął go, przytulił i trzymał. Czuł tylko, że jego piersi opierają się o całkiem fajne cycki, a stosownie silny uścisk rozmiękcza go i wchłania.
– Ocalam cię! – usłyszał. Chciał się odsunąć, odruchowo, co go tu będą obmacywać! Ale uścisk był mocny i pewny. – Człowiek przytulony to człowiek ocalony. Pamiętaj i przekaż dalej.
Oddech i szept rozlał mu się po uchu i Paweł poczuł, że zaraz się rozpłacze. Wtedy go puściła. Popatrzył na nią. Była wysoka, w butach na niewielkim obcasie nawet wyższa odrobinę od niego. Uśmiechała się jak duża dziewczynka, wesoło, figlarnie. Przypomniała mu psotnego kota. Przykleiła mu okrągłą nalepkę z napisem: OCALONY, przytrzymując dłoń na jego piersi o ułamek sekundy za długo i o całą wieczność za krótko. Westchnął. Popatrzył jej w oczy. Powąchał. Przez jakieś ładne perfumy przebijał się zapach jej potu, jej własny, mocny, gorzki zapach. Zaintrygował go, mógł być barierą, ale mógł być zewem. Gwałtownie zapragnął poczuć, co kryje się poza nim, bliżej tego pięknego, smukłego ciała. Przyciągnął kobietę ponownie. Przycisnął. Nie zaprotestowała. Delikatnie położyła mu ręce na ramionach, ale piersi uniosły jej się i stwardniały.
– Dziękuję – powiedział.
Niechcący – tak pomyślał – musnął ustami jej małżowinę. Był blisko i było doskonale. To był ten moment życia i ta osoba. Przytrzymał ją o ułamek sekundy za krótko i o całą wieczność za długo. Świat się zmienił. Bezpowrotnie.
Zostali na tej ulicy. Do wieczora przechadzali się wśród ludzi, ocalając ich ze śmiechem, szczerze i z fantazją. Rozdali najwięcej naklejek, zjedli kilka gofrów, chodzili na szczudłach i pomalowali sobie twarze. Paweł stał się na jej życzenie klaunem, a ona kotem. Okazało się nawet, że mieli wspólnych znajomych, których teraz spotkali, a potem obgadali z niekłamaną frajdą. Spotkał córkę, a Joanna swoje dzieci. Wieczorem rozstali się, znając się jak łyse konie. Od pierwszych sekund rozstania Paweł zanurzył się w gęstej, dławiącej tęsknocie. Nie za miłością – do niej nie dawał sobie wtedy jeszcze prawa. Był w końcu głową skromnej, ale statecznej rodziny, lubianej przez znajomych i stawianej za przykład. Był mężem piękniejącej z wiekiem Marleny i dobrym ojcem dorastającej Matyldy. To była dzika, zwierzęca wręcz tęsknota za tą bliskością, za absolutnym oddaniem, które realizowało się przecież jedynie w zabawie, a dawało mu wręcz fizyczną, głęboką przyjemność, którą kojarzył z wyczerpującym, pełnym otwartości i fantazji seksem. Przyjemność, jakiej istnienie podejrzewał, jakiej pragnął i na jaką, jak czuł, zasługiwał, bo zasługiwał na nią przecież każdy człowiek, zaopatrzony tak hojnie w emocje, intelekt i odrobinę czasu na korzystanie z tych darów.
Drżał na myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby spotkali się ponownie. Wmawiał sobie, że oto wreszcie znalazł prawdziwego przyjaciela, z którym skradnie niejednego konia. Wytrzymał dwa dni. To były najdłuższe dwa dni z jego życia. W piątek wyjął wizytówkę, o której w ogóle udało mu się zapomnieć, i zadzwonił.
– Halo!
Usłyszał wówczas po raz pierwszy owo „halo”, wypowiadane jak zaczepka, jak polecenie do nawiązania kontaktu. Ciepłe, silne „halo”. Była w nim radość, że już, i skarcenie, że dopiero. Czuł to i był szczęśliwy.
Tak, z Joanną mógł kraść konie.
I nie tylko.
Paweł Lupka postawił butelkę na stole. Włożył w ten ruch wszystkie emocje. Złość na gospodarza za wścibstwo i obawę przed poznaniem prawdy – o tym miejscu, o swojej sytuacji, o przewrotności losu – ale i wielkie opanowanie, dzięki któremu mógł funkcjonować w codziennym świecie, mimo dopadającej go trwogi. Gdyby zrobił to odrobinę mocniej, wódka rozlałaby się po blacie z rozbitej butelki. Jeśli za słabo, nikt by mu nie uwierzył, ani gospodarz, ani nawet on sam. A bez tej wiary, bez determinacji i odwagi, podobnej do brawury, widocznych teraz w jego energicznym ruchu, przypominającym chwilę, gdy wprawny dekarz jednym uderzeniem ciężkiego młotka wbija długi bretnal w drewnianą belkę więźby dachowej, nie przetrwałby – być może – ani jednego wieczoru po opuszczeniu domu.
Lucjan Sołdat zakręcił ostatni raz korbką maszynki do mielenia mięsa, zabytkowego modelu z wytłoczonym na boku grubym napisem PARIS VATEL. Prawie czarne żeliwo błyszczało od krwi i tłuszczu. Na podłodze pod stołem leżały skrawki mięsa i czegoś jeszcze, co – Paweł odepchnął tę myśl – wyglądało jak pokryte sierścią kawałki skóry. Gospodarz uniósł brew i uśmiechnął się półgębkiem.
– No, dobra – oznajmił i złapał kawał szmaty. – To co, godzinka szczerości? Siadaj.
Paweł rozejrzał się niepewnie. Stało tam wprawdzie jedno krzesło, ale leżał na nim rudy kocur, cały w strupach. Łapki miał podwinięte, oczy zamknięte i chyba ani myślał ustępować miejsca gościowi. Sołdat sięgnął po szklanki stojące na brudnej suszarce, wśród niedomytych słoików i starych, wytartych