T.T.. Piotr Kulpa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу T.T. - Piotr Kulpa страница 8
Tomek rzucił do wody kilka kamyczków. Potarł nos.
– A ja czuję zapach.
– Nie widzisz nic?
Tomek zaprzeczył ruchem głowy.
– Tylko zapach. I też mam wrażenie, że się zbliża, a potem krąży dookoła, jak cuchnący pies.
Tymek splunął.
– Brzydki?
– No raczej. Aż się chce rzygać. W końcu wydaje mi się, że wchodzi we mnie przez nos i staje się mną, częścią mnie.
– Aha.
Zamilkli. Czuli, że nie powiedzieli wszystkiego. Tymek przemilczał, docierające przez otaczający go huk, wołanie mamy. Tomek nie wspomniał, że przez napełniający go fetor czuje zapach męskich perfum.
Tomek klasnął w dłonie i zerwał się nagle. Uderzył brata w plecy.
– No! To jak z tym pedeżeterem? Jutro?
Tymek skrzywił się z bólu. Nie lubił tych głupich zaczepek brata. Brakowało mu wyczucia. Chyba że nie brakowało, że zadawał mu ból celowo.
– Jutro, na ostatniej.
Tomek podniósł plecak i zarzucił na ramię.
– Dawaj, idziemy. Mam pewien pomysł.
Tymek, sapiąc, podniósł się i otrzepał spodnie i dłonie. Uśmiech wypełzł mu na pulchne usta. Lubił pomysły Tomka. Trochę się bał i trochę lubił. Złapał brata za rękaw.
– Tomek, a czy ty od tamtej pory…? No, w tamtym roku, wiesz…?
Tomek wyrwał się i ruszył żwawo w stronę krawędzi mostu. Jednak po kilku krokach stanął, ramiona mu opadły, a potem wrócił.
– Tymek, posłuchaj. Umówmy się, że tego wszystkiego nie było, że nic się nie wydarzyło, dobra? Niczego nie widzieliśmy, to były co najwyżej zwidy po papierosach.
– Ale ja przecież nie paliłem…
– Nie słyszałeś o biernym paleniu? Nieważne. Więcej do tego nie zamierzam wracać, więc zapamiętaj raz na zawsze: NIC NIE BYŁO. Nic się nie stało, niczego nie spotkaliśmy, koniec. Słyszysz?
Grubszy z braci skubał dolną wargę. Milczał, z uniesioną lekko głową zerkając na popękane sklepienie nad sobą. W jednej ze szczelin znikał właśnie wielki, włochaty pająk. Miał wrażenie, że macha mu łapką na pożegnanie. Westchnął, z trudem powstrzymując płacz. Nozdrza falowały mu przy gwałtownych oddechach. Skinął głową. Tomek złapał go za rękę.
– No, to idziemy.
Ale Tymek ani drgnął. Stał jak głaz i Tomek mógłby go teraz pchać, ile wlezie, a i tak by go nie ruszył.
– No, to co to było?
Chudy westchnął zrezygnowany. Odwrócił się i idąc spokojnie do wyjścia, oznajmił najgrubszym głosem, na jaki mógł się zdobyć:
– Raczej kto.
I wybuchnąwszy śmiechem, rzucił się dalej biegiem.
– Tomek! Zaczekaj! – pisnął gruby i kolebiąc się z nogi na nogę, pognał za bratem. Uwielbiali te wygłupy w straszenie. Uwielbiali siebie. Byli coraz lepszą jednością.
Uczniowie siedzieli wyjątkowo spokojnie. Nowego nauczyciela jeszcze nie było w klasie, choć dzwonek rozległ się już dwie minuty temu. Dziś na lekcję przysposobienia do życia w rodzinie przyszło piętnaście osób, w tym kilka niezapisanych. Fama o smutnym belfrze zrobiła swoje. Młodzież chciała zobaczyć tego dziwaka, który przesiedział całą lekcję na ławce, machając nogami i gapiąc się im w oczy, jakby nie słyszał zaczepek i nie obchodziło go, że kpią z niego coraz głośniej i rzucają papierowymi kulkami. Uznali, że chyba jest chory psychicznie i postanowili dopiec mu jeszcze bardziej, większą ekipą.
W ostatniej ławce, obok okna, schowany za plecami dwójki dziewcząt, siedział Tomek. Mijały sekundy, a on czuł narastający niepokój. Tymka nie było. Czekał w ubikacji na sygnał do wejścia, dany telefonem. Ale coś było nie tak. Tomek czuł, że za ścianą, korytarzem, idzie nauczyciel. Miał dziennik pod lewym łokciem. W prawej trzymał telefon i przeglądał pocztę. Tomek wpatrywał się w ścianę, jakby widział przez cegłę i tynk, gdy nagle poczuł narastający ból w dłoniach. Jego palce! Całe były zwęglone i cuchnęły spalonym mięsem, dymiąc słodko i obrzydliwie! Poruszył nimi. Na blat spadły czarne okruchy, z których unosiły się szare smużki. Z pęknięć w zgięciach zwęglonych kikutów wyciekły krople żółtej mazi. Tomek zerwał się z wrzaskiem, aż krzesło uderzyło o ścianę. W tym momencie w drzwiach stanął nauczyciel. Zdumienie w jego oczach ustąpiło skupieniu, gdy rzucił na biurko dziennik, aż ten, wykonując dwa obroty, zjechał na podłogę, po czym podbiegł do drobnego chłopca w ostatniej ławce, unoszącego w górę czarne, spalone ręce i krzyczącego wniebogłosy.
– Co ci jest?! – Paweł Lupka złapał chłopca za nadgarstki. – Co tu się stało?!
Nie czekając na odpowiedź i pomoc uczniów, przykucnął i przerzucił sobie drobnego chłopca, osuwającego się właśnie na podłogę, przez ramię. Ruszył w stronę drzwi.
– Czekajcie spokojnie! – krzyknął jeszcze i wybiegł z klasy.
Kiedy zniknęli w korytarzu, ubrana na czarno dziewczyna, z kolczykami w uszach, w nosie, w łuku brwiowym i wargach, stanęła na środku klasy i rozkładając ręce w histerycznym geście, zapytała:
– Ej! Widzieliście to? O co kaman?
Łysy chłopak ze sterczącym z koszulki karkiem, Bazyl, wpatrując się z uwielbieniem w swój napinający się z niezwykłą częstotliwością biceps, odparł:
– Prudle świrują! Normalka. Pojeby.
Dwie dziewczyny w różowych bluzkach zerwały się i wybiegły na środek, obok czarnej. Jedna z nich unosiła w ręce telefon.
– Okej! Mamy to! Chodźcie zobaczyć! Dajemy na Fejsa!
Doskoczyło do nich kilka osób. Stanęli na ławce, na krzesłach, przepychając się i krzycząc. W ławce został Bazyl, zajęty próbą złożenia blatu w harmonijkę, delikatny chłopiec pod oknem, niepewnie zerkający na drzwi, i kolorowo ubrana dziewczyna z rudomiedzianymi, gęstymi lokami. Postukała się palcem w czoło i zatopiła nos w książce. Po chwili obok niej usiadła czarna, ta z kolczykami. Stuknęła koleżankę łokciem.
– Kumasz coś z tego, Babu?
Ruda ponownie popukała palcem w czoło i pokręciła głową.
– Daj