Branki w jasyrze. Deotyma

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Branki w jasyrze - Deotyma страница 18

Branki w jasyrze - Deotyma

Скачать книгу

za kapelanem. Za nimi szła Ludmiła obładowana dzbankami, potem Rupert z pochodnią. Już zbiegł kilka stopni, już chciał spuścić kamień, kiedy nagle przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym.

      – Sztaba! Zostawiłem sztabę! Czym otworzymy z powrotem wyjście? – Wyskoczył na zewnątrz, porwał sztabę i wrócił, wołając półgłosem: – Wyłamują drzwi!

      Natychmiast spuścił za sobą kamień, który z przeciągłym echem opadł nad nimi niby grobowe wieko.

      Piekło

      Znaleźli się przed niskimi, ciężko okutymi drzwiami. Rupert z pęku kluczy dobrał jeden, otworzył dawno nieużywany zamek, a gdy drzwi odchyliły się z trudnością, skrzypiąc na gruzie, którym próg był zasypany, ujrzeli wąski korytarz gdzieniegdzie podparty kamiennymi arkadami. Był tak długi, że jego końca nie można było dojrzeć. W pierwszej chwili uderzyła ich i zdziwiła zarazem cisza, jaka tam panowała. Zdawało się, że cały Żegnaniec, szturm i Tatarstwo było gdzieś na innym świecie.

      Gromadka ruszyła żwawo, wiedziona przez Ruperta, który na zakrętach zatrzymywał się, podnosił pochodnię, czasem rozgarniał mieczem nasypiska utworzone z opadającego ze ścian gruzu. Tego typu przeszkody utrudniały drogę. Musieli iść ostrożnie. Chodnik czasem piął się pod górę, a czasem spadał stromo w tajemniczą otchłań. W zagęszczonym powietrzu pochodnia świeciła coraz słabiej. Minęło jakieś pół godziny mozolnej wędrówki, kiedy Elżbieta zatrzymała się, mówiąc:

      – Już nie mogę… Jakże tu duszno, jakże okropnie…

      – Jesteśmy prawie u celu – pocieszał Rupert. – W połowie drogi znajduje się w sklepieniu otwór, który wychodzi na pieczarę schowaną głęboko w puszczy. Gdyby nie ta szczelina, nie można byłoby tu oddychać. – Za chwilę stanął i pokazał wąskie pęknięcie w kamieniach. – Oto jest!

      Niebo tu nie zaglądało; szpara wychodziła na czarną jaskinię, ale powietrze było rzeczywiście rzeźwiejsze. Wszyscy głęboko odetchnęli. Wkrótce przewodnik oświadczył, że można spocząć. Siedli na kupkach rumowiska, tylko Rupert stał ciągle bez ruchu i z niepokojem malującym się na twarzy wpatrywał się w tunel.

      – Czy ta droga kiedyś się skończy? Dokąd ona prowadzi? – niecierpliwiła się Ludmiła.

      – Do Iłży – oznajmił Rupert.

      – Jak to? Aż do Iłży? – zawołali zdumieni uciekinierzy. – Wszak to tak daleko!

      – Daleko dla tych, którzy muszą okrążać bagna i górę pośród lasu. Ale pod ziemią droga idzie prościuchno, pod samym sercem puszczy, i tu dopiero można się przekonać, jak Żegnaniec jest blisko Iłży. Już niedługo dojdziemy do drugich drzwi, takich samych jak tamte.

      – A co będzie za tymi drzwiami?

      – Główna baszta iłżeckiego zamku. – Rupert odpowiadał cierpliwie na wszystkie pytania.

      – I któż to tak urządził? – zapytał kapelan.

      – Dziad mojego pana, co to wojował u Grobu Świętego. Jeżdżąc po świecie, dużo się nauczył. Żył w serdecznej przyjaźni z ówczesnym panem Iłży; czy pokój, czy wojna zawsze z sobą trzymali, a dla wspólnego bezpieczeństwa wybudowali to potajemne przejście.

      – I ja nic nie wiedziałam – rzekła Elżbieta – że w mojej własnej komnacie znajduje się wejście do takich lochów. Jakie to szczęście, że się tędy kto nie zakradł do nas!

      – A któż miał się zakraść, moja pani? Dotąd tylko czterech mężczyzn wiedziało o tym przejściu: w Żegnańcu mój pan i ja, a w Iłży biskup krakowski i dowódca tamtejszej załogi, który także posiada klucze. Pan zawsze, wyjeżdżając, powtarzał: „Mój Rupercie, pilnuj dobrze podziemia i nie używaj go, chyba że w ostatecznym niebezpieczeństwie”. Zdaje mi się, że dziś było ostateczne.

      – Rupercie, źle zrobiłeś. – Elżbieta podniosła ku niemu spojrzenie pełne wyrzutu. – Trzeba przecież było od razu, na pierwsze hasło napadu, ukryć tu wszystkich. A tyś ich tam zostawił na rzeź! Dlaczego tylko nas ratujesz i dlaczego tak późno?

      – Moja pani, czymże by te kilkaset ludzi tu wyżyło? Dajmy nawet na to, że udałoby się nam uratować dostateczne zapasy jadła, ale co byśmy pili? A przy tym wstrzymywał mnie strach… taki wielki strach, że i was dopiero w ostatniej chwili odważyłem się tu sprowadzić. Żegnaniec wzięty, trudno przypuszczać, aby Iłża nie była także oblężona. Ja się bałem, czy dowódca tamtejszy nie spróbował tej drogi. Czy tu nie zastanę ludzi, mieszkańców Iłży, a może i Tatarów? Bóg łaskaw, że jesteśmy sami, ale niebezpieczeństwo grozi z obydwóch stron.

      – Więc którędy my wyjdziemy? – zapytała zaniepokojona Ludmiła.

      – Tego ja nie wiem, najlepiej byłoby przeczekać. Może po kilku dniach, nie mając już nic do rabowania, Tatarzy odejdą?

      – Po kilku dniach – westchnęła dziewczyna.

      Zapanowało głuche milczenie. Przerwał je Rupert, oznajmiając stanowczo:

      – Nie, nie można czekać. Pochodnia się dopala, została nam tylko jedna, ostatnia. Zapasy żywności starczyłyby na długo, ale brakuje nam światła. Poza tym ta droga w kilku miejscach krzyżuje się z innymi. Dla zatraty przeciwnika i dla zmylenia pogoni porobiono boczne fałszywe korytarze, które prowadzą do wąskich, bezdennych przepaści. Póki dobrze widzę, póty wiem, że nie błądzę. Znam doskonale te korytarze. Spójrzcie, na ścianach znaczone są czerwonymi krzyżami. Ale bez światła za nic nie ręczę… Mógłbym się omylić, zejść prosto w przepaść. Mniejsza o mnie, ale wy, bez przewodnika i bez pochodni, zginęlibyście żywcem pogrzebani.

      – Cóż robić? – pytały białogłowy.

      – Trzeba spróbować drugiego wyjścia. Może Iłża jest jeszcze wolna? Może my tu próżno tracimy czas, który powinniśmy wykorzystać na ucieczkę? Byle dostać się w głębokie lasy, to już pół zbawienia.

      – A klucz od tamtych drzwi? Gdzież go znajdziemy? – zagadnął kapelan.

      – Mam go ze sobą, tak jak dowódca iłżecki ma klucz od naszej strony. Zacny człowiek, można na niego liczyć – powiedział Rupert i zaczął otwierać drzwi, ale zardzewiały zamek stawiał opór. – Już dawno nikt tu nie zaglądał. Za naszego pana życie szło jakoś tak spokojnie!

      Wreszcie otworzył drzwi i wbiegł na ślimakowe schodki. Po chwili wrócił. Milczał, widać było, że się waha.

      – No i cóż? – zapytał kapelan.

      – Nie miałem odwagi podważyć kamienia, tylko słuchałem. Nie wiem… nie jestem pewien. Może to mnie tak w uszach szumi. Przez płytę kamienną źle słychać. Przed chwilą miałem wrażenie, że mam nad głową jakieś szumiące jezioro…

      – Może teraz ja posłucham – rzekł kapelan i zaczął wspinać się na szczyt schodów.

      Ale ów szum tak się rozrósł, że nawet na dole słychać go było wyraźnie.

Скачать книгу