Branki w jasyrze. Deotyma
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Branki w jasyrze - Deotyma страница 20
Zaskoczone niewiasty podniosły wzrok na Wasyngę i już chciały dziękować, ale w tej samej chwili kilku uzbrojonych rycerzy wtargnęło do izby. Żołdak nasrożył brwi i machając w powietrzu nahajką, krzyknął na branki:
– No, jazda!
Wszyscy troje wyszli na ulicę. Szarzał poranek, kłócąc się z łunami pożarów. Rosa pół deszczowa, pół śnieżna mżyła niewidzialnie, ale dotkliwie. Niewiasty omijały ciała zamordowanych oraz skrzynie ze zdobycznym sprzętem, ładowane na wózki. Szły wśród tłumu brańców i branek, tuląc do siebie Jasia.
– Jakie to szczęście, że ten żołdak nas związał! Wszystko przetrwamy, byle razem!
Na zakręcie ulicy spostrzegły kapelana pędzonego w kupie jeńców. On też je zauważył. W ostatniej chwili, w geście błogosławieństwa, uczynił w powietrzu znak krzyża i zniknął za palącym się domem.
Przy ognisku
Wieczory i poranki mieszały się w pamięci, wszystkie były do siebie podobne. Kraj ciągle taki sam, miasta spalone, pustka. Branki wiedziały, że już dawno opuściły Polskę. Jedni mówili, że są na ziemiach ruskich, inni, że na ziemi Kumanów, gdzieś na granicach Kapczaku.
Jeńcy z wolna ciągnęli się za ordą, jak ogon za kometą. Każdy dzień był pełen rozpaczy i tęsknoty za rodzinnym domem. Elżbieta i Ludmiła niosły ze sobą okrutną niepewność. Nie miały żadnych wieści o losie Sulisława. Dopytywały się bez końca, ale na próżno, nikt o nim nie słyszał. Pewnego wieczoru spotkały kilku jeńców, którzy przynieśli świeże, ale niestety bardzo żałosne wiadomości.
Obozowisko noclegowe zostało rozbite niedaleko potężnego Dniestru. Rozpalono ogniska, pożądane przy chłodzie nocy. W ostrym powietrzu czuć było pierwsze tchnienie wiosny. Przy ogniu brańcy gotowali biedną strawę. Nie dla wszystkich była ona jednakowa. Pospólstwo, a zwłaszcza mężczyźni dostawali mało, wybranym niewiastom i dzieciom straż przydzielała więcej pożywienia, aby je utrzymać przy zdrowiu i siłach.
Tego wieczoru Elżbieta i Ludmiła dostały duży garnek mleka i kawał baraniny. Mięso upiekły na rożnie wystruganym z jakiejś twardej gałęzi. Nakarmiły Jasia, a potem, kiedy część ludzi posnęła, zaprosiły do ogniska kilku brańców, którzy, ich zdaniem, mieli najświeższe informacje. Mężczyźni rzucili się na pieczeń z iście wilczym apetytem. Jaś usnął w objęciach matki. Wasynga, siedząc opodal, kiwał się i udawał, że śpi. Ognisko migotało przy podmuchach wiatru, szum Dniestru dolatywał jak tłumione łkanie. Jeńcy rozmawiali półgłosem.
– Zostałem wzięty pod Chmielnikiem w samą białą niedzielę – powiedział młody, wynędzniały giermek Sylwester. Miał głowę obwiązaną pokrwawionymi szmatami.
– To kilkanaście dni po bitwie pod Turskiem – zagadnęła Ludmiła.
– Tak. Jeszcze tam, pod Turskiem, to nieźle się udało. Już my wszyscy myśleliśmy, że to szelmostwo na dobre sobie poszło. Jak przepadli w Puszczy Strzemeskiej, tak i oko wykol, a Tatara nigdzie nie widać. Jednakowoż wojewoda Włodzimierz zbierał, kogo mógł…
– I któż tam był? – zainteresowała się Elżbieta. Nie śmiała pytać wprost, bo nieraz już dostrzegła, że przez litość tajono imiona poległych mężów i braci.
– Niewielu, niewielu, ale wszystko tędzy rycerze i porządne giermki. Stali my w kupie i pilnowali drogi do Krakowa. Co tam drudzy robili, nie wiem, ale ja biłem się za trzech. Już trzy dusze pogańskie wysłałem do Belzebuba, a tu ni stąd, ni zowąd jakiś okropny Tatarzyn, jak mnie nie łupnie siekierą w łeb, to siedem kościołów stanęło mi w oczach. Rymnąłem z konia i dalej nie wiem już, co się działo. Może to i lepiej, bo działy się złe rzeczy. Najlepsi wyginęli.
– Kto? – dopytywała się Elżbieta.
– A no kto! Najprzód sam wojewoda krakowski, Włodzimierz.
– Zginął – westchnęła Ludmiła. – Szkoda. Widziałam go w ciężkich godzinach, nic go nie mogło złamać.
– Cóż chcecie? Wszystko się w końcu łamie. Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. A oberwało się i drugie ucho; zarąbano wojewodę sandomierskiego, Pakosława.
– A kto zginął z rycerzy, ze starszyzny?
– O święci pańscy! Jak tu się doliczyć? – zastanawiał się giermek. – Zaraz, czekajcie. Zabity podobno Krystyn z Niedźwiedzia… Wojciech Stampoczyc to na pewniaka, samem widział. I różni jeszcze sławni: Grabina, Mikołaj Witowie… Sulisław…
– Boże! – krzyknęła Elżbieta, podrywając się gwałtownie.
Przestraszony Jaś otworzył oczy i zaczął płakać. Wielu śpiących podniosło głowy. Powstał szmer. Wasynga zerwał się i wrzasnął:
– Spokój! Cicho siedzieć!
Po chwili wszystko przycichło. Elżbieta ukryła twarz w dłoniach i pogrążyła się w niemej rozpaczy. Ludmiła pochyliła się w stronę giermka i szepnęła:
– To był jej mąż.
Blady, łagodny staruszek Szymon, który siedział po drugiej stronie ogniska, uśmiechnął się lekko i wtrącił:
– Ten pachołek po próżnicy napędził wam strachu. Tego Sulisława nie mogli tam zadźgać, kilka niedziel później ja go na żywe oczy widziałem pod Legnicą.
– Naprawdę?! – zawołała Elżbieta ocucona tą wieścią. – To był Sulisław z Żegnańca? Między rycerstwem jest kilku Sulisławów…
– A tego to ja już nie wiem, czy on z Żegnańca, czy z Różańca. Wiem jeno, że bił się okrutnie i wyszedł żyw i cały. Potem ludzie gadali, że z królem Bolesławem pojechał na Morawy.
– O, dzięki Bogu! Masz ojca – rzekła drżącym głosem Elżbieta, przytulając i całując rozespane dziecko.
Tymczasem giermkowi pilno było dokończyć przerwaną opowieść.
– Jak otwarłem oczy i zobaczyłem, że jestem jeszcze na tym świecie, to się nie mogłem nadziwić. Rogata musi być we mnie dusza, kiedy nie uciekła przez dziurę, którą mi w głowie wywiercono. Leżałem na twardym wozisku, przy mnie pełniutko rannych. Jakieś poczciwe niewiasty, także w niewolę wzięte, opatrywały nam rany, przykładały zimną wodę. Ale się nacierpiałem, kiedy wozy trzęsły po kamieniach. I tak w samą kwietniową niedzielę, zamiast iść po śliczną palmę do katedry, zajechaliśmy pod Wawel w łykach.
– Dopiero okropności musiały się dziać tam, w Krakowie – stwierdziła Elżbieta.
– Ja myślałem tak samo i nie śmiałem oczu otworzyć. A tu krakowczyki wypłatali Tatarom zapustnego figla. Wynieśli się na bory i lasy z całym ochędóstwem. Królestwo, a z nimi dwór, zabrało z zamku skarbiec i pojechało gdzieś za góry. Księża zabrali wszystkie kosztowności z kościołów,