Niebie Zaklęć . Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niebie Zaklęć - Морган Райс страница 7
Nagle Krog wrzasnął:
– MOJA NOGA!
Wykręcił się z bólu, gdy jeden z Fourenów, którego żółte łuski połyskiwały w wodzie, wgryzł się w jego nogę. Conven płynął i płynął, aż w końcu zbliżył się do brzegu, a Reece i pozostali schwycili ich i wyciągnęli. Wtem ławica Fourenów wyskoczyła za nimi w powietrze, a Reece i reszta odepchnęli je.
Krog młócił dokoła rękoma, a spojrzawszy w dół Reece spostrzegł, że Fouren wciąż tkwi w jego nodze; Indra dobyła swego sztyletu, pochyliła się i zatopiła go w udzie Kroga, odrywając zwierzę. Krog wrzasnął, a Fouren rzucając się upadł na brzeg, a następnie na powrót do wody.
– Nienawidzę cię! – wycedził do niej Krog przez zęby.
– I dobrze – odrzekła Indra, nie przejąwszy się zbytnio.
Reece spojrzał na Convena, który stał przed nim, ociekając wodą. Był pełen podziwu dla jego nieustraszoności. Conven patrzył na niego z kamiennym wyrazem twarzy i Reece ze zdumieniem zauważył, iż w jego ramię wgryzł się Fouren, trzepoczący w powietrzu. Reece z niedowierzaniem patrzył, jak Conven spokojnie, niespiesznie sięga do niego, odrywa i wrzuca na powrót do wody.
– Nie sprawiło ci to bólu? – spytał skołowany Reece.
Conven wzruszył ramionami.
Reece nigdy nie troskał się o Convena tak bardzo, jak teraz; choć podziwiał jego odwagę, nie mieściło mu się w głowie, iż był tak nierozważny. Bez chwili zastanowienia skoczył prosto w ławicę przeraźliwych stworzeń.
Setki Fawów zatrzymały się po drugiej stronie rzeki, patrząc za nimi rozwścieczone i szczękając zębami.
– Teraz już – rzekł O’Connor. – Nic nam nie grozi.
Centra pokręcił głową.
– Teraz – owszem. Lecz Fawowie są sprytni. Wiedzą, że rzeka zakręca. Obiorą dłuższą drogę, obiegną, znajdą przejście. Niebawem zjawią się po naszej stronie. Nie mamy wiele czasu. Musimy ruszać dalej.
Pobiegli za Centrą, który prowadził ich przez egzotyczne ziemie, przez pola błotne, pomiędzy wybuchającymi gejzerami.
Biegli i biegli, aż wreszcie mgła uniosła się i Reece uradował się ujrzawszy przed nimi ścianę Kanionu, jego połyskujący kamień. Podniósł wzrok. Ściany urwiska zdały mu się nieprawdopodobnie wysokie. Nie wiedział, jakim sposobem zdołają się po nich wspiąć.
Reece stał u boku pozostałych i przerażony patrzył w górę. Ściana zdała mu się teraz jeszcze bardziej olbrzymia niż wtedy, gdy schodzili. Rozejrzał się na boki, ujrzał, iż wszyscy są wyczerpani i zamyślił się nad tym, jakim sposobem mieliby się po niej wspiąć. Każdy z nich był wycieńczony, poobijany, znużony walką. Dłonie i stopy mieli poocierane. Jakim sposobem mieliby wspiąć się w górę, gdy całe siły spożytkowali, schodząc tutaj?
– Nie podołam – wydyszał Krog łamiącym się głosem.
Reece czuł to samo, choć nie przyznał tego.
Byli osaczeni. Pozostawili Fawów w tyle, lecz nie na długo. Niebawem odnajdą ich i wszyscy padną z ręki przewyższającego ich liczebnie wroga. Cała ta ciężka praca, cały ich wysiłek – wszystko na próżno.
Reece nie chciał tutaj ginąć. Nie w tym miejscu. Jeśli miał stracić życie, pragnął, by stało się to tam, na górze, na jego ziemi, z Selese u boku. Gdyby tylko mógł otrzymać jeszcze jedną szansę, by wymknąć się przeciwnikowi.
Reece usłyszał przeraźliwy dźwięk i obejrzawszy się ujrzał Fawów, może ze sto jardów od nich.
Stwory w sile tysięcy okrążyły już rzekę i szybko zmniejszały dzielącą ich odległość.
Wszyscy wyciągnęli swą broń.
– Nie mamy dokąd uciec – rzekł Centra.
– Będziemy zatem walczyć na śmierć i życie! – zawołał Reece.
– Reece! – rozległ się głos.
Reece podniósł wzrok ku ścianie Kanionu, a gdy kłęby mgły rozrzedziły się, zobaczył twarz, którą z początku wziął za zjawę. Nie mógł w to uwierzyć. Tam, nad sobą, ujrzał kobietę, o której właśnie myślał.
Selese.
Cóż ona tutaj robiła? Jak tutaj dotarła? I kim była kobieta, która jej towarzyszyła? Wyglądała jak Illepra, królewska uzdrowicielka.
Zwieszały się na ścianie urwiska na długiej, grubej linie, oplatającej je w pasie i wokół dłoni. Schodziły w dół szybko, po długiej, grubej linie, takiej, która nie wyślizgiwała się z rąk. Selese przechyliła się i zrzuciła resztę w dół, a ta opadła dobre pięćdziesiąt stóp, niby manna z nieba, i wylądowała pod stopami Reece’a.
To była ich droga powrotna.
Nie zawahali się. Rzucili się w jej kierunku i po kilku chwilach wspinali się już tak szybko, jak tylko mogli. Reece pozwolił, by wszyscy poszli przed nim, a gdy wskoczył na linę jako ostatni, wspiął się i wciągnął ją za sobą, tak by Fawowie nie mogli jej dosięgnąć.
Gdy lina była już w górze, nadbiegli Fawowie, wyciągając ku nim ręce i podskakując, by schwycić stopy Reece’a. Niewiele brakowało, lecz Reece’owi udało się im wymknąć.
Reece zatrzymał się, gdy zrównał się z Selese, która czekała na niego na występie skalnym; nachylił się i pocałowali się.
– Kocham cię – rzekł Reece, a całe jego jestestwo wypełnione było miłością do niej.
– A ja ciebie – odrzekła.
Odwrócili się i ruszyli w górę ściany Kanionu wraz z innymi. Wspinali się coraz wyżej i wyżej. Wkrótce znajdą się w domu. Reece nie mógł w to uwierzyć.
W domu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Alistair biegła pędem przez pole bitwy, na którym panował chaos, przemykając pomiędzy żołnierzami, toczącymi zażarty bój z armią nieumarłych powstającą dokoła nich. Żołnierze zabijali upiory – a upiory zabijały żołnierzy, i powietrze wypełnione było jękami i krzykami. Gwardzistom, MacGilom i silesianom nie brak było odwagi – lecz stawali naprzeciw znacznie liczniejszego przeciwnika. Na miejsce każdego zabitego nieumarłego pojawiało się trzech kolejnych. Alistair spostrzegła, iż to tylko kwestia czasu, nim wszyscy jej ludzie zostaną starci w proch.
Zdwoiła tempo i pędziła co tchu, aż bolały ją płuca. Uchyliła się, gdy jeden z nieumarłych zamierzył się na jej twarz i krzyknęła, gdy