Marsz Przetrwania. Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Marsz Przetrwania - Морган Райс страница 6
Gdy zobaczyła, kto przyszedł jej z pomocą, była zaskoczona. Był to chłopak – Nick –młodszy od niej o kilka lat. Był synem zwykłego chłopa, jak ona. Nie był szczególnie lotny i inni zawsze naśmiewali się z niego. Rea jednak zawsze okazywała mu dobroć. Być może pamiętał o tym.
Rea patrzyła, jak Nick unosi pałkę i uderza Severna w bok głowy, strącając go z niej.
Nick stanął przed ciżbą, wyciągając przed siebie pałkę i odgradzając dziewczynę od nich.
– Uciekaj, już! – krzyknął do niej. – Nim cię zabiją!
Rea spojrzała na niego z wdzięcznością i zaskoczeniem. Ta ciżba z pewnością pogruchocze mu kości za to, co zrobił.
Dziewczyna skoczyła na równe nogi i puściła się biegiem przed siebie, ślizgając się po drodze, zdeterminowana, by uciec daleko póki miała jeszcze na to czas. Skryła się w uliczkach, ale nim w nich zniknęła, zerknęła przez ramię i zobaczyła, że Nick zamachuje się z furią na wieśniaków i uderza kilku z nich pałką. Kilku mężczyzn jednak natarło i powaliło go na ziemię. Gdy nie stał im już na drodze, ruszyli w ślad za nią.
Rea biegła. Z trudem chwytając oddech pokonywała kręte uliczki w poszukiwaniu schronienia. Dysząc i walcząc z ogromnym bólem, nie wiedziała, jak długo zdoła jeszcze uciekać.
Wreszcie wbiegła do głównej części osady, w której stały wspaniałe kamienne zabudowania. Gdy zerknęła przez ramię, z przerażeniem zobaczyła, że się zbliżają. Byli już niecałe dwadzieścia stóp za nią. Wciągnęła gwałtownie powietrze, bardziej potykając się niż biegnąc. Wiedziała, że zbliża się jej kres. Nadchodziła kolejna fala bólu.
Wtem rozległo się głośne skrzypienie i gdy Rea podniosła wzrok, ujrzała, że otwierają się przed nią szeroko przedwieczne dębowe drzwi. Z zaskoczeniem ujrzała Fiotha, starego aptekarza, który wyglądał na zewnątrz ze swego niewielkiego kamiennego fortu z szeroko otwartymi oczyma, gestem przyzywając ją, by szybko weszła do środka. Fioth wyciągnął do niej rękę i szarpnął zaskakująco mocno jak na swój wiek, a Rea zataczając się przekroczyła próg dużego donżonu.
Mężczyzna zatrzasnął drzwi i zaryglował je za nią.
Po chwili rozległo się łupanie do drzwi, ręce i sierpy tuzinów wzburzonych wieśniaków próbowały je wyważyć. Drzwi jednak, ku nieopisanej uldze Rei, nie ustąpiły. Były grube na stopę i o stulecia starsze od niej. Ciężkie żelazne rygle ani drgnęły.
Rea odetchnęła głęboko. Jej dziecię było bezpieczne.
Fioth nachylił się i przyjrzał jej uważnie. Jego twarz była pełna współczucia i jego łagodność pomogła jej nade wszystko. Od miesięcy nikt w całej osadzie nie spojrzał na nią z dobrocią.
Aptekarz zdjął jej futro, a Rea syknęła, gdy poczuła kolejny skurcz. Było tu cicho – podmuchy wichru omiatające dach były stłumione – i bardzo ciepło.
Fioth poprowadził ją obok paleniska i pomógł położyć się na stosie futer. Wtedy dopiero poczuł, jak to wszystko ją umęczyło: bieg, walka, ból. Osunęła się na ziemię. Wiedziała, że nawet gdyby tysiąc mężów dobijał się do drzwi, nie mogłaby się już poruszyć.
Krzyknęła, gdy jej ciałem szarpnął ostry ból.
– Nie mogę biec – jęknęła Rea, zaczynając łkać. – Nie mogę już biec.
Aptekarz schłodził jej czoło chłodną, wilgotną szmatką.
– Nie musisz już nigdzie biec – powiedział głosem pradawnie brzmiącym, niosącym otuchę, jak gdyby nie pierwszy raz był tego świadkiem. – Jestem przy tobie.
Krzyknęła i jęknęła, gdy przeszła przez nią kolejna fala bólu. Miała wrażenie, że rozdziera ją na dwoje.
– Połóż się! – rozkazał.
Uczyniła, jak jej kazał – a po sekundzie coś poczuła. Silny nacisk pomiędzy nogami.
Nagle rozległ się dźwięk, który wprawił ją w przerażenie.
Łkanie.
Krzyk dziecięcia.
Nieomal zemdlała z bólu.
Na przemian tracąc przytomność i odzyskując ją, patrzyła na wprawne dłonie aptekarza, które wyciągały z niej dziecię. Zbliżył do niego jakiś ostry przedmiot i przeciął pępowinę. Rea patrzyła, jak ociera dziecię szmatką, oczyszcza jego płuca, nos, gardło.
Płacz i krzyk przybrały na sile.
Rea zaczęła szlochać. Ten dźwięk był niezwykłą ulgą i przeszył jej serce, wznosząc się nawet ponad odgłos dobijających się do drzwi wieśniaków. Dziecię.
Jej dziecię.
Żył. Na przekór wszystkiemu narodził się.
Rea jak przez mgłę widziała, jak aptekarz otula go pledem, a następnie poczuła ciepło, gdy położył synka w jej ramionach. Czuła jego ciężar na swej piersi i trzymała mocno krzyczącego i płaczącego chłopca. Nigdy nie była tak uradowana, po jej policzkach ciekły łzy.
Nagle dał się słyszeć inny odgłos: tętent końskich kopyt. Brzęk zbroi. A po chwili – krzyki. Nie był to już odgłos ciżby krzyczącej, że ją zabije – lecz raczej samej ciżby, która była zabijana.
Rea nasłuchiwała, skołowana, próbując to zrozumieć. Wtem odczuła przypływ ulgi. To oczywiste. Możnowładca powrócił, by ją ocalić. By ocalić swe dziecię.
– Dzięki Bogu – rzekła. – Rycerze przybyli mi na ratunek.
Rea poczuła nagły przypływ optymizmu. Być może mężczyzna zabierze ją z dala od tego wszystkiego. Być może zyska szansę, by zacząć życie od nowa. Jej synek będzie dorastał w zamku, stanie się wielkim panem, być może ona zamieszka tam wraz z nim. Jej dziecię będzie wiodło udane życie. Ona będzie wiodła udane życie.
Reę ogarnęła ulga, a po jej policzkach spłynęły łzy radości.
– Nie – poprawił ją aptekarz poważnym głosem. – Nie przybyli, by ocalić twe dziecię.
Spojrzała na niego skołowana.
– Dlaczego zatem przybyli?
Mężczyzna popatrzył na nią ponuro.
– By je zabić.
Patrzyła na niego z przerażeniem, czując, jak po plecach przebiega ją dreszcz.
– Nie zawierzyli, że ciżba wieśniaków wykona to zadanie – dodał. – Pragnęli mieć pewność, że zostanie wykonane należycie, ich rękoma.
Rea poczuła, jak krew ścina jej się w żyłach.
– Ale…