Zdradzona . Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zdradzona - Морган Райс страница 2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wyspa Pollepel, Rzeka Hudson, Nowy Jork
(Współcześnie)
− Caitlin? – odezwał się cichy głos. – Caitlin?
Caitlin Paine usłyszała go. Spróbowała otworzyć oczy. Powieki były jednak zbyt ciężkie; bez względu na jej wysiłki, nie mogła ich podnieść. W końcu jej się to udało, ale tylko na ułamek sekundy. Chciała sprawdzić, skąd dochodził głos.
To Caleb.
Klęczał u jej boku z wyrazem troski na twarzy, trzymając jej dłoń w swoich.
− Caitlin? – zapytał ponownie.
Spróbowała dojść nieco do siebie, podźwignąć gęstą pajęczynę otulającą jej głowę. Gdzie była? Zdołała dostrzec opustoszały pokój, jego kamienne ściany. Była noc, a przez wielkie, otwarte okno wlewała się do środka poświata księżycowej pełni. Zauważyła kamienną posadzkę, kamienne ściany i kamienny, zwieńczony łukiem sufit. Kamień wyścielający wnętrze był gładki i wyglądał staro. Czyżby trafiła do średniowiecznego klasztoru?
Poza blaskiem księżyca pokój rozjaśniała jedynie niewielka pochodnia zatknięta na odległej ścianie, rzucająca skąpe światło na wnętrze. Było zbyt ciemno, aby zobaczyć coś więcej.
Spróbowała skupić wzrok na twarzy Caleba. Był tak blisko, o niecałą stopę od niej i wpatrywał się w jej oczy z nadzieją. Jego źrenice zdawały się jarzyć. Uścisnął jej dłoń jeszcze mocniej. Miał ciepłe ręce. A jej były takie zimne. Nie czuła ich wcale.
Mimo szczerych chęci nie zdołała utrzymać swych oczu otwartych. Jej powieki były zbyt ciężkie. Czuła się… chora. Nie, to nie to. Czuła się… ociężała. Jakby dryfowała, zawieszona, utknąwszy między światami. Nie czuła swego ciała. Nie czuła już, że jest częścią tego świata, ale też nie była martwa. Jakby próbowała obudzić się z bardzo głębokiego snu.
Próbowała usilnie przypomnieć sobie cokolwiek. Boston… King’s Chapel… Miecz. A później… jak została pchnięta. Jak leżała i umierała. I Caleba tuż obok. I… jego kły. Jak zbliżały się do niej.
Czuła tępy, pulsujący ból z boku szyi. Pewnie to tam została ukąszona. Sama o to prosiła – wręcz błagała.
Teraz jednak, czując się tak jak się czuła, nie była już tego taka pewna. Coś było nie tak. Czuła, jak jej żyły rozpiera lodowato zimna krew. Jakby umarła, lecz nie zrobiła następnego kroku. Jakby utknęła gdzieś pomiędzy.
Nade wszystko jednak czuła ból. Tępy, pulsujący ból w prawym boku. I w żołądku. Promieniował z miejsca, w które weszło ostrze miecza.
− To normalne, co teraz czujesz – powiedział cicho Caleb. – Nie bój się. Wszyscy przez to przechodzimy podczas przemiany. Poczujesz się lepiej. Obiecuję. Ból minie.
Chciała uśmiechnąć się, sięgnąć dłonią ku jego twarzy i pogłaskać ją. Dźwięk jego głosu sprawiał, że świat stawał się idealny. Wszystko nabierało sensu. Będą już razem po wieki i z tego czerpała nadzieję.
Była jednak zbyt zmęczona. Jej ciało nie reagowało na polecenia płynące z umysłu. Nie zdołała zmusić ust do uśmiechu. Nie udało jej się zebrać sił i unieść dłoni. Czuła, że zapada z powrotem w sen…
Nagle jakaś myśl wytrąciła ją z odrętwienia. Miecz… leżał nieopodal, a potem… zniknął. Ktoś go ukradł.
Wówczas przypomniała sobie. Jej brat Sam. Pozbawiony przytomności. A później zabrał go ten wampir. Co się z nim stało? Czy był bezpieczny?
I Caleb. Dlaczego był akurat tutaj? Przecież powinien podążać za mieczem. Powinien ich powstrzymać. Może pojawił się tu przez nią? Może poświęcił to wszystko, by stanąć u jej boku?
W jej umyśle każde pytanie rodziło kolejne i kolejne.
Zebrała wszystkie siły i otworzyła usta. Ledwie co.
− Miecz – zdołała wydusić. Jej gardło wyschło tak bardzo, że każde słowo sprawiało jej teraz ból. – Musisz iść… − dodała. – Musisz ocalić…
− Cii – odparł Caleb. – Odpoczywaj.
Tyle chciała mu powiedzieć. Jak bardzo go kocha. Jaka jest mu wdzięczna. Że ma nadzieję, że już nigdy jej nie opuści.
Lecz musiała z tym poczekać. Poczuła kolejny przypływ osłabienia. Nie mogła otworzyć ust. Wbrew sobie czuła, jak zapada coraz głębiej w mrok, z powrotem w swój nieśmiertelny sen.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kyle przelatywał właśnie nad północnym Manhattanem. Nigdy jeszcze nie czuł tak wielkiej euforii. Tuż za nim leciał Sergei, jego posłuszny żołnierz. Dalej zaś setki innych wampirów, które przyłączyły się do nich po drodze. Za pasem Kyle’a tkwił legendarny miecz. Nic więcej nie trzeba było dodawać. Wieści o tym dotarły już do mrocznych wampirów zamieszkujących całe Wschodnie Wybrzeże. Wiele klanów, widząc go teraz, miało chęć przyłączyć się do niego. Wiedzieli, że zbliża się wojna. A reputacja Kyle’a znacznie go wyprzedzała. Wyrachowane wampiry wiedziały dobrze, że gdziekolwiek się udawał, nic dobrego to nie wróżyło. I chciały być tego częścią.
Kyle poczuł, jak przeszył go dreszcz na myśl o rosnących szeregach jego armii. Kolejny raz, lecąc nad miastem, utwierdził się w przekonaniu o swej racji. Sergei spisał się świetnie, kiedy chwycił miecz i ugodził nim tę dziewczynę, Caitlin. W zasadzie, nawet go tym zadziwił. Nigdy nie myślał, że Sergeia byłoby na to stać. Nie doceniał go. W nagrodę postanowił go oszczędzić. Uświadomił sobie, że będzie z niego niezły pomagier. Sergei wywarł na nim szczególnie pozytywne wrażenie, kiedy uniżenie wręczył mu miecz zaraz po opuszczeniu King’s Chapel. O tak, Sergei wiedział, gdzie jego miejsce. Jeśli nadal miał tak postępować, Kyle gotów był go nawet awansować. Mógłby nawet obdarować go własnym oddziałem. Kyle nie cierpiał większości ludzkich przywar. Jedyną rzeczą, którą sobie cenił była lojalność.
Zwłaszcza po tym, co jego właśni bracia, klan Blacktide, mu zgotowali. Po tysiącach lat oddania, Rexius, ich najwyższy przywódca, pozbył się go ot tak, jakby Kyle był nikim, jakby tysiące lat jego wiernej posługi nic nie znaczyły. I to wszystko z powodu jednego, niewielkiego błędu. Nieprawdopodobne.
Plan Kyle’a powiódł się całkowicie. Teraz to on dzierżył miecz i nic, absolutnie nic, nie było w stanie stanąć mu na drodze. Wojna z rasą ludzką i innymi wampirzymi gatunkami miała już wkrótce się rozpocząć i to za jego przyczyną.
Szybował dalej nad centrum, nad Harlemem, aż w pewnej chwili zniżył lot. Używając wampirzego wzroku, powiększył znajdujące się poniżej szczegóły widoku. I uśmiechnął się szeroko.
Rozsiana przez niego dżuma zbierała obfite żniwo. Zapanował całkowity chaos. Żałosne, ludzkie miniatury szamotały się na wszystkie strony, pędząc w swych samochodach po jednokierunkowych ulicach pod