Życie Eskimosów. Roald Amundsen

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Życie Eskimosów - Roald Amundsen страница 2

Życie Eskimosów - Roald Amundsen

Скачать книгу

odwagi i zaufania do wodza. Zacząłem obserwować przeciwników. Wydawało mi się, iż są bardzo podnieceni: wykrzykiwali, śmieli się, gestykulowali, jednak bez ujawnienia jakichś wojowniczych zamysłów. Ale nagle ustawili się w jedną linję i ruszyli naprzód.

      Niech tam – pomyślałem – lepiej umrzeć z honorem, niż ratować się ucieczką, jak tchórze. I zakomenderowałem: Naprzód marsz!

      Ruszyliśmy naprzód, zupełnie na to przygotowani, że nieprzyjaciel zacznie do nas mierzyć z łuków. Ale nie, najwidoczniej ma co innego na myśli. – Podstęp wojenny?

      Nagle w mózgu mym, podnieconem oczekiwaniem bitwy, zabłysnęło słowo „Teima“. I z całych sił krzyknąłem nieprzyjacielowi: „Teima“. Eskimosi zatrzymali się. Ale nasze podniecenie jest już zbyt wielkie – teraz musi nadejść rozstrzygnięcie, więc biegniemy naprzód, gotowi do walki. Wówczas słyszę okrzyk:

      Manik – tu – mi! Manik – tu – mi!

      A to brzmi tak jasno, zrozumiale, czytaliśmy bowiem u Mac Clintock’a, że wyraz ten oznacza najserdeczniejsze pozdrowienie Eskimosów. W jednej chwili rzucamy broń i biegniemy ku naszym przyjaciołom z okrzykiem: Manik – tu – mi! Manik – tu – mi!

      Krzyczymy wszyscy równocześnie, obejmujemy się, klepiemy po ramieniu i nie wiem doprawdy czy radość była większa po ich stronie, czy po naszej.

      Nasi przyjaciele zadziwili mnie w najwyższym stopniu swoim wyglądem. Niedawno opuściliśmy brzydkich, płaskonosych Eskimosów z północnego wybrzeża Grenlandji, a tu trafiliśmy na szczep, którego poszczególni przedstawiciele mogli być nazwani pięknymi. Dwóch z nich było podobnych do indjan, wyglądali tak, jakby byli bohaterami powieści Coopera. Byli dobrej budowy i wysokiego wzrostu. W braterskiem porozumieniu szliśmy do okrętu. Nie mogę twierdzić, żebym doznawał wzniosłego zadowolenia dowódcy armji.

      Nasi goście przyjęli zaproszenie na statek z wielką radością. Na pokładzie leżały setki zabitych reniferów – i Eskimosi wytrzeszczali oczy widząc ten zapas mięsa, ale nic nie powiedzieli. Długo staliśmy razem i gwarzyliśmy, śmiejąc się z nimi i żartując. Wtedy szepnął mi Lindström, że należałoby ich czemś ugościć. Naturalnie, zgodziłem się na to i poleciłem mu, aby ugotował kawy i przyniósł sucharów. Zabraliśmy naszych gości na dół, do sali ogólnej – w kajucie widziałbym ich niechętnie, gdyż obawiałem się, że nie będą sami: północno-grenlandzcy Eskimosi znani są bowiem z wielkiego zawszawienia.

      Przyniesiono kawę i chleb, ale widocznie tem im nie dogodziłem. Gestami dali poznać, że chętnie by coś wypili i twarze ich się rozpromieniły, gdy podaliśmy im wodę. Każdy z nich wypił cały litr. Ale jeżeli lodowatą wodę woleli od kawy, w takim razie możeby także…

      – Hej, Lindström, daj te udźce reniferów, które tam leżą!

      Tak, miałem rację, to było coś zupełnie innego niż suchary. Teraz też spostrzegłem, że nie byli tak zupełnie nieuzbrojeni, jakby się zdawało na pierwszy rzut oka. Z za cholewy powyciągali duże, długie noże i mięso z udźców pookrawali i zjedli w nieprawdopodobnie krótkim czasie, pozostawiając tylko kości. Na początku mieliśmy wielkie trudności w porozumieniu się z naszymi gośćmi. Ale później udało się nam wyrazić im chęć nauczenia się słów, oznaczających przedmioty najzwyklejsze, poczem zaczęliśmy się szybko porozumiewać. Eskimosi u nas przenocowali, a nazajutrz powrócili do domu. Zdołaliśmy wytłumaczyć im, że chcielibyśmy kupić od nich wyprawione skóry. Gdy zobaczyli w jaki sposób zabraliśmy się do wyprawiania skór, ujawnili ogromną wesołość, z czego wywnioskowaliśmy, że wyprawianie skór należy pozostawić innym.

      Po dwóch dniach ukazali się Eskimosi znowu i przynieśli kilka ładnych skór reniferowych. Wykazali duży spryt handlowy, przynosząc tylko skóry z dużych rogaczy, które dla nich samych nie przedstawiały wielkiej wartości. Ale my zapłaciliśmy im tą samą monetą i daliśmy za każdą sztukę jedną – podkreślam wyraźnie: jedną igłę. Postanowiłem towarzyszyć im w drodze powrotnej, aby zobaczyć jak i gdzie mieszkają. Dali nam do zrozumienia, że nie potrzebują po drodze szukać noclegu, z czego wywnioskowałem, że nie mieszkają zbyt daleko. Nazajutrz wyruszyliśmy o wpół do dwunastej.

      Miałem sanie, na których ułożyłem futrzany worek do spania, trochę jedzenia i różnych rzeczy, przez Eskimosów bardzo cenionych. Gości zaprzągłem do sani, a sam założyłem narty i pomknęliśmy szybko w kierunku zachodnim. Eskimosi nie mieli ani nart, ani kanadyjskich śniegowców, ani nic podobnego. Biegli tak dobrze po stwardniałym śniegu, że musiałem porządnie nogi wyciągać, aby im dotrzymać kroku.

      Było to dziewiątego października i bardzo wcześnie robiło się ciemno. Dlatego uważałem za wskazane naglić do pośpiechu. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, jak obojętną jest rzeczą dla Eskimosa, czy podróżuje za dnia, czy w nocy, w czasie pięknej pogody, czy w najgłębszej mgle, podczas wichury, czy ciszy, albo nawet czy znajdzie się wśród takiej śniegowej nawałnicy gdy człowiek końca nosa swego nie widzi. Dowiedziałem się o tem dopiero później, gdy się z nimi zbliżyłem. O wpół do czwartej zaczęli nam pokazywać, że zbliżamy się do ich siedziby. Ze szczytu jednego wzgórza dostrzegłem na drodze wygodnej, dobrze osłoniętej kilka błyszczących światełek. Było teraz już prawie zupełnie ciemno. Eskimosi wydawali okrzyki radości, dając wyraz zadowoleniu z tego widoku. Małe światełka, ukazujące się na dole, migotały bardzo gościnnie i budziły myśl o cieple i wygodzie, o jedzeniu i piciu, o wszystkiem, co nęci wędrowca w ostrą i mroźną noc zimową.

      Gdy zbliżyliśmy się na taką odległość, że można było się porozumiewać wołaniem, moi towarzysze zaczęli wydawać okrzyki, z których uchwyciłem słowo kabluna, tj. biały człowiek. Mieszkańcy tej osady zaczęli się snuć dokoła. Nadzwyczajny był to widok, który teraz przywołuję w pamięci i którego nigdy nie zapomnę. Na pustem polu śnieżnej krainy otoczony byłem gromadą dzikich ludzi, którzy wrzeszczeli jak szaleni, zaglądali mi w oczy, dotykali się mego ubrania, głaskali mnie i poklepywali. Światełka padające z okien lodowych nabierały tonu jasno-zielonkawego od blasków gasnącego słońca. Takie spostrzeżenia mogą być bardzo miłe, ale nie przy dwudziestu stopniach mrozu i przy pustym żołądku. Tęskniłem do ciepłego domu i do ciepłej strawy. Z jednym więc Eskimosem, który mi się najbardziej podobał, poszedłem do jego domu. On i jego rodzina mieszkali razem z drugą rodziną w dużej chacie, w której mieściło się wygodnie ośmiu mieszkańców. Wkrótce po naszym przybyciu zgromadzili się męscy przedstawiciele całej kolonji przy wieczerzy, składającej się z mięsa reniferowego i wody. Trzy całe renifery zjedli tak szybko, jak ja zjadam bułkę z szynką. Eskimosi śmieli się przytem i gwarzyli nieustannie. Żadna kobieta nie brała udziału w tej uczcie. Gdy starałem się wytłumaczyć jak my odnosimy się do naszych kobiet i żonie naszego gospodarza, która pilnowała ognia, podałem kawałek mięsa, Eskimosi wybuchnęli głośnym śmiechem i patrzyli na mnie jak na skończonego głupca. Gdy wreszcie mężczyźni się nasycili, pozwolono zbliżyć się kobietom. Te pozdrowiły mnie swojem Monik – tu – mi! i dotykały mego ciała, potem znikły znowu, nie dostawszy nic do jedzenia. Później jednak uspokoiłem się w tym względzie, gdyż, jak słyszałem, kobiety same myślą o swem pożywieniu i na ich stole równie szybko znika cały upieczony renifer. Koło godziny dziesiątej położyłem się na mojem posłaniu, które rozłożyłem sobie na tapczanie między dwiema rodzinami. Spałem dobrze do rana, chociaż ruch zaczął się nim się rozwidniło. Widziałem, jak Eskimosi odkrywają górną część ciała i leżą nago pod przykryciem skórzanem – aby o świcie brać kąpiel powietrzną.

Скачать книгу