Ostatni świadkowie. Swietłana Aleksijewicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni świadkowie - Swietłana Aleksijewicz страница 15

Ostatni świadkowie - Swietłana Aleksijewicz Reportaż

Скачать книгу

rodziców, a dzieci spalili – zamknęli w chacie i spalili. Bałyśmy się więc wracać… Trwało to pewnie ze trzy dni. To poszłyśmy po cichu do naszego kurnika, to do ogródka. Chciało się nam jeść, ale niczego w ogródku nie tknęłyśmy, bo mama krzyczała, że marchew jeszcze nie wyrosła, a my już ją wyrywamy, że skubiemy groch. No więc nic nie wzięłyśmy i tylko mówiłyśmy między sobą: „Pewnie mama się martwi, że my tu bez niej wszystko zniszczymy w ogródku. Na pewno tak myśli. I nie wie, że nic nie ruszamy. Że jej słuchamy”. Dzieci przynosiły nam to, co dostawały od dorosłych: jedno – gotowaną brukiew, drugie – kartofle, jeszcze inne – buraka…

      Potem zabrała nas do siebie ciocia Arina. U niej został jeden chłopiec, a dwóch straciła, kiedy szła z uciekinierami. Cały czas wspominałyśmy mamę, a ciocia Arina wzięła nas do komendanta więzienia i poprosiła o widzenie. Komendant powiedział, że rozmawiać z mamą nie wolno. Jedno, na co zezwala, to przejść koło okienka.

      Kiedy mijałyśmy okienko, dostrzegłam mamę… Prowadzili nas tak szybko, że tylko ja ją zobaczyłam, siostrzyczki nie zdążyły. Miała czerwoną twarz, a ja zrozumiałam, że mocno ją bili. Ona też nas widziała i tylko zawołała: „Dzieci! Moje dziewczynki!”. I już nie wyjrzała przez okienko. Potem nam przekazano, że kiedy nas zobaczyła, straciła przytomność…

      Po kilku dniach dowiedziałyśmy się, że mamę rozstrzelano. Ja i siostra Raja zrozumiałyśmy, że mamy już nie ma, ale najmłodsza Tomoczka mówiła, że kiedy mama wróci, to się jej poskarży, jak zrobimy jej coś złego albo nie będziemy jej brały na ręce. Kiedy dostawałyśmy od kogoś jedzenie, oddawałam Tomce najlepszy kawałek. Bo tak właśnie robiła mama…

      Kiedy mamę rozstrzelali, pod nasz dom podjechał samochód… Zaczęli zabierać rzeczy. Sąsiedzi nas zawołali i mówią: „Idźcie, poproście, może oddadzą walonki, ciepłe palta. Wkrótce będzie zima, a wy tak po letniemu”. Poszłyśmy we trzy, małą Tomkę wzięłam na barana i proszę: „Niech pan da jej walonki”. A policjant w tym czasie zabrał je i niesie. Nawet nie dokończyłam, gdy tak mnie kopnął, że Tomka upadła… I uderzyła głową o kamień. Następnego dnia zobaczyłyśmy, że wyrósł jej wielki ropień. Ciocia Arina miała grubą chustę, obwiązała jej główkę, a ropień i tak było widać. W nocy obejmuję siostrzyczkę, a ona ma taką wielgachną główkę. Byłam w strachu, że umrze.

      Kiedy dowiedzieli się o tym partyzanci, to zabrali nas do siebie. W oddziale partyzanckim wszyscy pocieszali nas, jak mogli, bardzo nas lubili. Zapomniałyśmy nawet na pewien czas, że zostałyśmy bez mamy i taty. Jak się komuś podarła koszula, to rękaw oddarli, narysowali oczy, nos i zrobili nam lalki. Uczyli nas czytać, o mnie nawet wiersz ktoś napisał, o tym, że nie lubię się myć w zimnej wodzie. No bo w lesie – jakież są warunki? Zimą trzeba się myć śniegiem…

      Lila siedzi sobie w wannie

      I skarży się nieustannie:

      „Ojojoj! Jaka to szkoda,

      Że taka zimna jest woda!”.

      Kiedy zrobiło się niebezpiecznie, odwieziono nas z powrotem do cioci Ariny. Dowódca – a był nim legendarny Piotr Maszerow – zapytał: „Czego wam trzeba? Co byście chciały?”. A myśmy potrzebowały wielu rzeczy, na przykład bluz. No więc partyzanci z takiego materiału jak na bluzy wojskowe uszyli nam sukienki. Takie zielone, z odstającymi kieszonkami. Wszystkim nam porobili walonki, rękawiczki, wszystkim trzem uszyli kożuszki. Pamiętam, że przywieźli nas do cioci Ariny na wozie razem z tobołkami, a w nich była kasza, mąka. Nawet kawałki skóry, żeby ciocia mogła nam zrobić buty.

      A kiedy u cioci była rewizja, mówiła, że jesteśmy jej córkami. Wypytywali ją długo, pytali, dlaczego my jesteśmy takie jasne, a syn ciemnowłosy. Coś jednak wiedzieli… Załadowali na samochód nas i ciocię Arinę z synkiem i zawieźli do obozu koncentracyjnego w Igricach. To było zimą, spaliśmy wszyscy na podłodze, na deskach była tylko słoma. Kładliśmy się tak: ja, potem mała Toma, obok niej Raja, a dalej ciocia Arina i jej synek. Ja znalazłam się z brzegu, ludzie obok mnie często się zmieniali. Jak dotknęłam w nocy zimnej ręki, to już wiedziałam, że ten człowiek umarł. Rano patrzę, a on jest jakby żywy, tyle że zimny. Kiedyś się przestraszyłam… Zobaczyłam, jak martwemu człowiekowi szczury wyżarły wargi i policzki. Były tłuste i zuchwałe… Bałam się ich najbardziej… A ropień naszej siostrzyczki, który u partyzantów zniknął, w obozie pojawił się znowu. Ciocia Arina cały czas ukrywała, że Tomka ma ropień, bo wiedziała, że jak zobaczą, że dziewczynka jest chora, to zastrzelą. Obwiązywała Tomie głowę grubymi chustami. W nocy słyszałam, jak się modli: „Boże, zabrałeś ich matkę, zostaw chociaż dzieci”. A ja się modliłam… Prosiłam: „Niech zostanie chociaż mała Tomeczka, jest taka malutka, nie powinna umierać”.

      Z obozu dokądś nas powieźli… Wieźli w bydlęcych wagonach… Na podłodze leżały zaschnięte krowie placki. Pamiętam, że dojechaliśmy tylko na Łotwę, a tamtejsi mieszkańcy wzięli nas do siebie. Pierwszą zabrali Tomeczkę. Ciocia Arina zaniosła ją do starego Łotysza, uklękła przed nim i błagała:

      – Niechże pan ją uratuje. Niech pan ją uratuje.

      Powiedział:

      – Jeżeli doniosę ją do domu, to będzie żyła. To jest dwa kilometry stąd. Trzeba przejść przez rzeczkę, potem jest cmentarz…

      Każde z nas trafiło do innych ludzi. Ciocię Arinę też od nas zabrano…

      W końcu słyszymy – zwycięstwo. Poszłam do ludzi, u których mieszkała Raja, i mówię:

      – Nasza mama nie żyje… Pójdziemy teraz po naszą Tomę. I musimy odnaleźć ciocię Arinę.

      No więc poszłyśmy szukać cioci. To, żeśmy jednak ją znalazły, było cudem. A znalazłyśmy dzięki temu, że bardzo dobrze szyła. Weszłyśmy do jednego domu napić się wody. Pytają nas, dokąd idziemy. Odpowiadamy, że szukamy cioci Ariny. Córka gospodyni od razu się odzywa: „Chodźcie, to wam pokażę, gdzie ona mieszka”. Ciocia Arina aż krzyknęła, kiedy nas zobaczyła. Wszystkie chudziutkie, jak deszczułki. To był koniec czerwca, przednówek: stare zboże zjedzone, nowe jeszcze nie dojrzało. Jadłyśmy kłosy, jeszcze zielone. Rozcierałyśmy garść i tak łykałyśmy, nawet bez gryzienia, takie byłyśmy głodne.

      Stamtąd, gdzie mieszkałyśmy, niedaleko było do Krasławia. Ciocia Arina powiedziała, że musimy pojechać do tego miasta, do domu dziecka. Była wtedy już bardzo chora, poprosiła więc, żeby nas tam odwieziono. Przywieziono nas wcześnie rano, brama jeszcze była zamknięta. Posadzili nas pod oknem domu dziecka i odjechali. Rano wstaje słonko… Z domu wybiegły dzieci, wszystkie w czerwonych kapciach, majtkach, bez koszulek, z ręcznikami. Biegną do rzeczki, śmieją się… A my patrzymy, nie wierząc, że życie może tak wyglądać. Dzieci nas zobaczyły, a my siedzimy obdarte, brudne. One w krzyk: „Nowe przyjechały!”. Zawołały wychowawczynie. Nikt nie chciał od nas żadnych dokumentów. Od razu przynieśli nam kawałek chleba i konserwy. Ale my nie jemy, boimy się, że to szczęście zaraz się skończy. To niesłychane szczęście… Uspokojono nas: „Dziewczynki, posiedźcie tu na razie, a my napalimy w łaźni. Umyjemy was i pokażemy, gdzie będziecie mieszkały”.

      Wieczorem przyjechała dyrektorka. Zobaczyła nas i mówi, że trzeba nas zawieźć do izby dziecka w Mińsku, a stamtąd nas wyślą do jakiegoś innego domu, bo ten ich jest przepełniony. A my jak tylko usłyszałyśmy, że znowu mamy dokądś

Скачать книгу