Ostatni świadkowie. Swietłana Aleksijewicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ostatni świadkowie - Swietłana Aleksijewicz страница 10
Strzelali prosto do nas… Ludzie padali na ziemię… W piasek, w trawę… „Zamknij oczy, synku… Nie patrz…” – prosił ojciec. Bałem się patrzeć i w niebo, gdzie było czarno od samolotów, i w ziemię, bo wszędzie leżeli zabici. Samolot przeleciał blisko nas… Ojciec też upadł i już nie wstał. Siedziałem nad nim i prosiłem: „Tato, otwórz oczy… Tato, otwórz oczy…”. Jacyś ludzie krzyczeli: „Niemcy!” i ciągnęli mnie ze sobą. A do mnie nie docierało, że ojciec już nie wstanie i muszę go zostawić tak leżącego na drodze, w kurzu. Nie było widać na nim krwi, po prostu leżał i nic nie mówił. Odciągnięto mnie od niego siłą, ale przez wiele dni szedłem i oglądałem się, czekałem, aż ojciec mnie dogoni. Budziłem się w nocy… Budziłem się, bo słyszałem jego głos… Nie mogłem uwierzyć, że już nie mam ojca. Zostałem sam, w jednym sukiennym ubraniu.
Po długiej tułaczce… Jechałem pociągiem, szedłem pieszo… Zabrano mnie do domu dziecka w mieście Melekes6 w obwodzie kujbyszewskim. Kilka razy próbowałem uciec do wojska, ale ani razu mi się to nie udało; łapali mnie i przywozili z powrotem. A potem miałem, jak to się mówi, szczęście w nieszczęściu. W lesie, kiedy rąbaliśmy drwa, nie utrzymałem siekiery, ostrze odleciało od drzewa i uderzyło mnie w palec prawej ręki. Wychowawczyni przewiązała mi ranę swoją chustką i wysłała mnie do przychodni miejskiej.
W drodze powrotnej do domu dziecka z Saszą Lapinem, którego wysłano razem ze mną, zobaczyliśmy marynarza w czapce ze wstążkami. W pobliżu komitetu miejskiego Komsomołu marynarz przyklejał ogłoszenie. Kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że podane są tam zasady przyjęć do szkoły jungów marynarki wojennej na Wyspach Sołowieckich. Przyjmowano tylko ochotników. Pierwszeństwo mieli synowie marynarzy i wychowankowie domów dziecka. Jak dzisiaj słyszę głos tego marynarza:
– No co, chcecie być marynarzami?
Odpowiedzieliśmy:
– Jesteśmy z domu dziecka.
– To idźcie do komitetu i złóżcie podanie.
Nie sposób oddać zachwytu, jaki nas ogarnął w owej chwili. Przecież to była najprostsza droga, żeby pomścić ojca. A już przestałem w to wierzyć! „Zdążę na wojnę” – pomyślałem.
Weszliśmy do siedziby Komsomołu i napisali podanie. Już po kilku dniach stanęliśmy przed komisją lekarską. Jeden z członków komisji popatrzył na mnie.
– Bardzo chudy i niski.
A drugi, w mundurze oficera, westchnął:
– Nie szkodzi, podrośnie.
Przebrano nas, z trudem znalazłszy odpowiednie rozmiary. Kiedy zobaczyłem się w lustrze w mundurze i czapce marynarskiej, byłem uszczęśliwiony. Już następnego dnia płynęliśmy statkiem na Wyspy Sołowieckie.
Wszystko było dla mnie nowe. Niezwykłe. Głęboka noc… Stoimy na pokładzie… Marynarze nas wyganiają, każą iść spać.
– Poszlibyście, chłopcy, do kubryku. Tam jest ciepło.
Wczesnym rankiem zobaczyliśmy klasztor, błyszczący w słońcu, i złocący się las. To właśnie były Wyspy Sołowieckie, gdzie powstała pierwsza w kraju szkoła chłopców okrętowych marynarki wojennej. Zanim jednak przystąpiliśmy do zajęć, musieliśmy zbudować szkołę, ściśle mówiąc, wykopać ziemianki. Ziemia na Sołówkach to istny kamień. Brakowało pił, siekier, łopat. Nauczyliśmy się robić wszystko rękami: kopać twardy grunt, piłować wiekowe drzewa, karczować pnie, nauczyliśmy się też ciesiołki. Po pracy szliśmy odpoczywać do zimnych namiotów, do spania mieliśmy materace i powłoczki wypchane trawą, pod nimi leżały gałązki świerkowe. Przykrywaliśmy się szynelami. Praliśmy je sami wodą z lodem i płakaliśmy, tak nas ręce bolały.
W czterdziestym drugim roku złożyliśmy przysięgę wojskową… Wydano nam czapki z napisem „Szkoła jungów MW”, ale niestety, czapki nie miały długich wstążek spadających na kark, lecz kokardę z prawej strony. Wręczono nam karabiny. Na początku czterdziestego trzeciego… Przydzielono mnie do służby na gwardyjskim stawiaczu min Soobrazitielnyj7. Wszystko widziałem po raz pierwszy: dziób okrętu rozcinający grzebienie fal, „ścieżkę”, którą zostawiały śruby, pracowicie mieszające słoną morską wodę… Zapierało mi dech…
– Strach bierze, synku, co? – pytał dowódca.
– Nie – odpowiedziałem bez namysłu. – Jest pięknie!
– Byłoby pięknie, gdyby nie wojna – powiedział dowódca i nie wiem dlaczego się odwrócił.
Miałem czternaście lat.
Braciszek płacze, bo go nie było, kiedy był tata…
Łarisa Lisowska – 6 lat
Obecnie – bibliotekarka
Wspominam swojego tatę… I braciszka…
Tato był w partyzantce. Niemcy złapali go i rozstrzelali. Kobiety powiedziały mamie, gdzie stracono tatę i jeszcze paru innych. Pobiegła tam, gdzie leżeli… Później przez całe życie wspominała, że było zimno, kałuże pokryły się cienkim lodem. A oni leżeli w skarpetkach…
Mama była w ciąży. Oczekiwała naszego braciszka.
Musieliśmy się ukrywać, bo rodziny partyzantów Niemcy aresztowali. Zabierali razem z dziećmi… Samochodami, pod plandeką…
Długo siedzieliśmy u sąsiadów w piwnicy. Już zaczynała się wiosna… Leżeliśmy na kartoflach, a kartofle zaczynały przerastać… Zasypiało się, a w nocy kiełek wyrastał i łaskotał człowieka w nos. Jak jakiś robaczek. W moich kieszeniach żyły rozmaite żuczki. W skarpetkach też. Nie bałam się ich ani w dzień, ani w nocy.
W końcu wyszliśmy z piwnicy, a mama urodziła braciszka. Podrósł, zaczął mówić, a my wspominałyśmy tatę:
– Tata był wysoki…
– Silny… Jak podrzucał mnie na rękach!
Tak mówiłyśmy z siostrą, a braciszek pytał:
– A gdzie ja byłem?
– Ciebie wtedy nie było…
Wtedy zaczął płakać, że nie było go, kiedy był tata…
Ta dziewczynka przyszła pierwsza…
Nina Jaroszewicz – 9 lat
Obecnie – nauczycielka wychowania fizycznego
W domu przeżywaliśmy wielkie wydarzenie…
Wieczorem do starszej siostry przyszedł w swaty narzeczony. Wszyscy do późnej nocy omawiali, kiedy będzie wesele, gdzie młodzi wezmą ślub,
6
Od 1972 roku miasto nosi nazwę Dymitrowgrad (na cześć bułgarskiego przywódcy komunistycznego Georgiego Dymitrowa).
7