Ostatni świadkowie. Swietłana Aleksijewicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni świadkowie - Swietłana Aleksijewicz страница 7

Ostatni świadkowie - Swietłana Aleksijewicz Reportaż

Скачать книгу

według mnie to był czołgista… Podbiegłem do niego. „Tato!” A on mnie wziął na ręce i podniósł. „Synku!”

      Wszystko pamiętam…

      Pamiętam, jak dorośli mówili: „Jest mały, nie rozumie”. A ja się dziwiłem: „Jacy dziwni ci dorośli, dlaczego myślą, że nic nie rozumiem? Przecież wszystko rozumiem”. Wydawało mi się nawet, że rozumiem więcej niż oni, bo nie płaczę.

      Wojna to był mój podręcznik historii. Moja samotność… Zgubiłem porę dzieciństwa, wypadło z mojego życia. Jestem człowiekiem bez dzieciństwa, zamiast niego miałem wojnę.

      Tylko miłość zdołała później wywołać we mnie taki wstrząs. Kiedy ją poznałem… Kiedy się zakochałem…

      Przez dziurkę od guzika…

      Inna Lewkiewicz – 10 lat

      Obecnie – inżynier budowlany

      Od razu w pierwszych dniach… Od rana…

      Nad nami wybuchały bomby… Na ziemi leżały słupy i przewody. Wszyscy byli przerażeni, uciekali z domów. Wybiegali na ulicę, ale mimo wszystko ostrzegali się nawzajem: „Ostrożnie – druty! Ostrożnie – przewody!”, żeby nikt się nie zaczepił, nie upadł.

      Rano dwudziestego szóstego czerwca mama jeszcze wydawała pieniądze, bo pracowała jako księgowa w fabryce, a wieczorem już byliśmy uchodźcami. Kiedy uciekaliśmy z Mińska, widzieliśmy, jak pali się nasza szkoła. Z każdego okna buchały płomienie… Takie jasne… Takie… Strzelały aż pod niebo… Płakaliśmy, że szkoła się pali. Mama nas miała czworo, troje szło pieszo, a najmłodsza „jechała” na rękach mamy. Mama martwiła się też, że zabrała klucz, ale zapomniała zamknąć mieszkanie. Próbowała zatrzymywać samochody, krzyczała i prosiła: „Zabierzcie nasze dzieci, a my pójdziemy bronić miasta”. Nie chciała wierzyć, że Niemcy już tam są. Miasto zostało poddane.

      Straszne i niepojęte było wszystko to, co widzieliśmy. To, w czym uczestniczyliśmy. Zwłaszcza śmierć… Koło zabitych poniewierały się czajniki i garnki. Zdumiewające, ile ich było. Wszystko płonęło… Wydawało mi się, że biegniemy po rozżarzonych węglach… Zawsze lubiłam bawić się z chłopcami. Byłam prawdziwym urwisem. Dlatego mnie korciło, żeby popatrzeć, jak lecą bomby, jak świszczą i spadają. Kładłam się więc na ziemi, przykrywałam się płaszczem i patrzyłam przez dziurkę od guzika… Ludzie biegną… Na drzewie coś wisi… Kiedy zrozumiałam, że to, co tam wisiało, było kawałkiem człowieka, zdrętwiałam. Zamknęłam oczy…

      Siostra Irma miała siedem lat, niosła prymus i pantofle mamy, strasznie bała się zgubić te pantofle. Były nowe, bladoróżowe, na kwadratowych obcasach. Mama wzięła je z rozpędu, a może dlatego że to była najładniejsza rzecz, jaką miała…

      Z tym kluczem i z pantoflami prędko wróciliśmy do miasta, gdzie wszystko spłonęło. Wkrótce zaczęliśmy głodować. Jedliśmy lebiodę, a nawet jakieś kwiaty! Szybko skończyły się drwa. Niemcy spalili wielki kołchozowy sad za miastem, bo bali się partyzantów. No więc wszyscy chodzili i ścinali tam pniaki, żeby przynieść choć trochę drzewa i napalić w piecu. Z drożdży robiło się wątróbkę – smażone na patelni drożdże nabierały smaku wątróbki. Mama dała mi pieniądze, żebym kupiła chleba na rynku. A tam stara kobieta sprzedawała koźlęta, pomyślałam więc, że uratuję całą naszą rodzinę, jeśli kupię kózkę. Jak podrośnie, to będziemy mieli dużo mleka. Kupiłam więc tę kózkę, dając za nią wszystkie pieniądze, jakie miałam. Nie pamiętam, żeby mama na mnie krzyczała; pamiętam tylko, że przez kilka dni siedzieliśmy głodni, bo pieniądze się skończyły. Gotowaliśmy jakąś zacierkę, karmiliśmy nią kózkę, ja nawet z kózką spałam, żeby miała ciepło, ale kózka i tak marzła. I prędko umarła… To była tragedia… Bardzo płakaliśmy, nie pozwalaliśmy jej zabrać z domu. Ja płakałam najbardziej, bo czułam się winna. Mama wyniosła ją w nocy po cichu, a nam powiedziała, że kózkę zjadły myszy.

      Podczas okupacji obchodziliśmy jednak wszystkie święta – i pierwszy maja, i siódmy listopada. Nasze święta! Nasze! Zawsze śpiewaliśmy wtedy pieśni, cała nasza rodzina była śpiewająca. Wystarczały nam choćby kartofle w mundurkach, czasem była jedna kostka cukru na wszystkich, ale na ten dzień staraliśmy się zostawić coś troszeczkę lepszego. Mogliśmy następnego dnia głodować, byle mimo wszystko uczcić święto. Po cichu śpiewaliśmy ulubioną piosenkę mamy: „Świt różowi Kremla ściany, ponad Kremlem wzeszedł maj…”3. Bez tego nie mogło się obyć…

      Sąsiadka napiekła pierożków na sprzedaż i zaproponowała nam:

      – Weźcie ode mnie hurtem, a sprzedajcie detalicznie. Wam jest łatwiej, macie młode nogi.

      Wiedziałam, jak trudno mamie nas wykarmić, więc się zgodziłam. Sąsiadka przyniosła pierożki, my z siostrą Irmą siedzimy i patrzymy na nie:

      – Irma, nie wydaje ci się, że ten pierożek jest większy od tamtego? – pytam.

      – Wydaje się…

      Nie wyobraża sobie pani, jak bardzo chciało się spróbować kawałek.

      – To odkrajemy kawalątko, a potem pójdziemy na rynek.

      Posiedziałyśmy tak dwie godziny, a potem nie było już czego sprzedawać. Sąsiadka zaczęła później gotować „poduszeczki”, to były takie cukierki, już od dawna nie ma ich w sklepach. Dała nam do sprzedania te poduszeczki. Znowu z Irmą siadłyśmy nad nimi.

      – Jedna poduszeczka jest duża, większa od innych. Chodź, Irma, troszkę ją poliżemy.

      – Dobra…

      Miałyśmy jedno palto na troje, jedną parę walonków. Często siedziałyśmy w domu. Próbowałyśmy opowiadać sobie bajki… Jakieś książki… Ale to nie było ciekawe. Wolałyśmy marzyć o tym, jak skończy się wojna i jak będziemy żyli po niej. Będziemy jadły same pierożki i cukierki.

      Kiedy wojna się skończyła, mama włożyła krepdeszynową bluzkę. Nie wiem, jakim cudem ocalała ta bluzka. Bo wszystkie ładne rzeczy wymieniałyśmy na jedzenie. Ta bluzka miała czarne mankiety; mama je spruła, żeby nie było nic ciemnego, tylko jasne.

      Od razu poszłyśmy do szkoły i od pierwszych dni zaczęłyśmy się uczyć pieśni na defiladę.

      Słyszałam tylko krzyk mamy…

      Lida Pogorzelska – 8 lat

      Obecnie – doktor nauk biologicznych

      Przez całe życie wspominam ten dzień… Pierwszy dzień bez taty…

      Chciało się spać. Mama zerwała nas wcześnie rano i powiedziała: „Wojna!”. Jak tu można spać? Zaczęliśmy się zbierać w drogę. Jeszcze nie czuliśmy strachu. Wszyscy patrzyli na tatę, a nasz tato był spokojny. Jak zwykle. Był pracownikiem partii. Mama powiedziała, że każde z nas powinno coś ze sobą zabrać. Nie miałam pojęcia, co mogę zabrać, młodsza siostra wzięła lalkę. Mama niosła na rękach naszego małego braciszka. Tato dogonił nas już

Скачать книгу


<p>3</p>

Moskwa (Moskwa majskaja), muz. Daniił i Dmitrij Pokrassowie, sł. Wasilij Lebiediew-Kumacz, przeł. Leopold Lewin.