Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 47

Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk

Скачать книгу

czystym, że pielgrzymom otwierają się serca. Służą u niej dwie niby-dziewki – Kossakowski tak z początku myślał i dopiero po kilku dniach spostrzegł, że choć na pierwszy rzut oka robią wrażenie dziewek, są to raczej kastraci, tyle że z piersiami. Musi się pilnować, żeby się na nie – czy na nich – nie gapić, bo wtedy pokazują język. Ktoś mu opowiada, że w tej karczmie od setek lat zawsze jest jakaś Irena i że tak być musi. Ta Irena pochodzi z Północy; nie mówi czysto po grecku, ale wstawia obce słowa, często znajome Antoniemu – pewnie jest Wołoszką albo Serbką.

      Wokół sami mężczyźni, nie ma tu ani jednej kobiety (oprócz Ireny, ale czy ona jest kobietą?), a nawet ani jednego zwierzęcia żeńskiej płci. To by rozpraszało mnichów. Kossakowski próbuje się skupić na idącym po ścieżce żuku o zielonkawych skrzydłach. Ciekawe, czy to też samiec…

      Wraz z innymi pielgrzymami Kossakowski wspina się na górę, lecz nie mogą zostać wpuszczeni do klasztoru. Dla takich jak on przeznaczono specjalne miejsce w kamiennym domu, pod świętym murem, gdzie śpi się i je. Poranki i wieczory poświęca się modlitwie według zaleceń świętego mnicha Grzegorza Palamasa. Polega ona na tym, że mówi się bezustannie, tysiąc razy dziennie: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, miej miłosierdzie nade mną”. Modlący się siedzą na ziemi, skuleni, z głową opuszczoną ku brzuchowi, jakby byli płodami, jakby się jeszcze nie urodzili; wstrzymują przy tym oddech, jak długo się da.

      Rano i wieczorem jakiś męski wysoki głos woła ich na wspólne modły – po całej okolicy rozchodzi się słowiańskie: „Molidbaaa, Molidbaaa”. Na to wezwanie wszyscy pielgrzymi porzucają natychmiast to, czym się zajmowali, i szybkim krokiem podążają pod górę do klasztoru. Kossakowskiemu kojarzy się to z zachowaniem ptaków, gdy usłyszą krzyk tych, które widzą drapieżnika.

      W porcie za dnia Kossakowski uprawia ogród.

      Zgłosił się też w porcie na tragarza – pomaga przy rozładunku stateczków, które zjawiają się tutaj raz, dwa razy dziennie. Nie chodzi o te grosze, które się zarobi, ale o to, że jest się z ludźmi, no i idzie się na górę do klasztoru, dzięki czemu można wejść na zewnętrzny dziedziniec. Tam furtian, krzepki mnich w kwiecie wieku, odbiera żywność i towary, daje się napić zimnej, prawie lodowatej wody i częstuje oliwkami. To tragarzowanie nie zdarza się jednak często, bo mnisi są samowystarczalni.

      Kossakowski najpierw jest oporny, patrzy na opętanych religijną manią pielgrzymów z ironią. Raczej oddaje się spacerom po kamienistych dróżkach okalających klasztor, po rozgrzanej ziemi, ciętej nieustannie maleńkimi smyczkami cykad, ziemi, która od mieszaniny ziół i żywic pachnie jak coś do jedzenia, jak wyschły, naszpikowany ziołami placek. W trakcie tych spacerów Kossakowski wyobraża sobie, że mieszkali tu kiedyś greccy bogowie, ci sami, o których uczył się w domu wuja. Teraz wracają. Mają złote, błyszczące szaty, bardzo jasną skórę, są wyżsi niż człowiek. Czasami wydaje mu się, że idzie po ich śladach, że kiedy się pospieszy, może jeszcze dogoni boginię Afrodytę, ujrzy jej wspaniałą nagość; woń hyzopu przez chwilę staje się półzwierzęcym zapachem spoconego Pana. Wysila wyobraźnię, jej oczami chce ich oglądać, są mu potrzebni. Bogowie. Bóg. Ich obecność w żywicznym zapachu, a zwłaszcza sekretna obecność jakiejś siły lepkiej i słodkawej, pulsującej w każdym istnieniu, sprawia, że świat wydaje się wypełniony po brzegi. Robi wielki wysiłek, żeby sobie wyobrazić – obecność. Jego członek nabrzmiewa i, chcąc nie chcąc, na tej świętej górze Kossakowski musi sobie ulżyć.

      Ale potem, któregoś dnia, gdy wydaje się sobie najszczęśliwszy, w samo południe usypia w cieniu jakiegoś krzaka. Nagle budzi go szum morza – teraz brzmi złowrogo, a przecież towarzyszy mu cały czas. Kossakowski podrywa się i rozgląda wokół. Wysokie mocarne słońce dzieli wszystko na jasne i ciemne, na blask i cień. Wszystko się zatrzymało, widzi z daleka fale morza zastygłe w bezruchu, nad nimi wisi pojedyncza mewa, jakby przybita do nieba. Serce podchodzi mu do gardła, podpiera się, żeby wstać, a wtedy trawa pod jego dłonią rozpada się w proch. Nie ma czym oddychać, horyzont zbliżył się niebezpiecznie i za chwilę jego łagodna linia zamieni się w pętlę. W tym momencie Antoni Kossakowski uświadamia sobie, że ten zawodzący szum morza to lament i że cała natura uczestniczy w żałobie po tych bogach, których świat tak potrzebował. Nie ma tu nikogo, Bóg stworzył świat i umarł z wysiłku. Trzeba było przyjechać aż tutaj, żeby to zrozumieć.

      Dlatego Kossakowski zaczyna się modlić.

      Ale modlitwa mu się nie udaje. Daremnie pochyla głowę ku brzuchowi, zwija ciało w kłębek, podobny do tego, jaki tworzyło przed urodzeniem – tak jak go uczono. Spokój nie nadchodzi, oddech nie może się wyrównać, a słowa „Panie Jezu Chryste…” powtarzane mechanicznie nie niosą żadnej ulgi. Kossakowski czuje tylko swój zapach – woń dojrzałego, spoconego mężczyzny. Nic więcej.

      Następnego dnia rankiem, nie zważając na wymówki Ireny ani na porzucone obowiązki, wsiada na pierwszy lepszy żaglowiec i nawet nie pyta, dokąd on płynie. Słyszy jeszcze z brzegu wezwanie „Molidbaaa, Molidbaaa” i wydaje mu się, że to woła go wyspa. Dopiero na morzu dowiaduje się, że płynie do Smyrny.

      W Smyrnie układa mu się bardzo dobrze. Znajduje pracę u trynitarzy i pierwszy raz od długiego czasu udaje mu się zarobić jakieś godziwe pieniądze. Nie skąpi sobie niczego: kupuje porządny turecki ubiór i zamawia wino. Picie sprawia mu wielką przyjemność, byleby miał dobre towarzystwo. Widzi, że kiedy tylko rozmawia z jakimiś chrześcijanami i mówi, że był na górze Athos, budzi to wielkie zainteresowanie, więc każdego wieczoru dodaje do swojej opowieści jakiś nowy szczegół, aż w końcu staje się ona niekończącym się pasmem przygód. Mówi, że nazywa się Moliwda. Jest zadowolony z tego nowego miana, bo przecież nie imienia. Moliwda to coś więcej niż imię, to nowy herb, szyld. Poprzednie miano: imię i nazwisko – już nieco przymałe, sparciałe i jakieś takie słomiane, jak myśli – prawie zupełnie porzuca. Używa go tylko wobec braci trynitarzy. Antoni Kossakowski – co z niego zostało?

      Moliwda chciałby przyglądać się teraz swojemu życiu z pewnym dystansem, jaki mają ci Żydzi z Polski, których tu spotkał. Za dnia robią, co do nich należy, skupieni i zawsze w dobrych humorach. Wieczorem bez przerwy rozmawiają. Najpierw ich podsłuchuje, oni zaś myślą, że ich nie rozumie. Niby Żydzi, a Moliwda czuje, że jest w nich coś bliskiego. Nawet zastanawia się całkiem poważnie, czy to powietrze, światło, woda, przyroda tak jakoś osadzają się w człowieku, że ci, którzy wychowali się w tym samym kraju, muszą być do siebie podobni, nawet gdy wszystko ich dzieli.

      Najbardziej lubi Nachmana. Jest bystry i wygadany, umie w dyskusji wykręcić kota ogonem i udowodnić każde, nawet najbardziej absurdalne twierdzenie. Umie też zadawać pytania, które wprawiają Moliwdę-Kossakowskiego w zadziwienie. Widzi on jednak, że ogromna wiedza i inteligencja tych ludzi spożytkowane zostają na jakieś dziwaczne zabawy ze słowami, o których on sam ma tylko ogólne pojęcie. Kupuje kiedyś kosz oliwek i spory dzban wina i idzie do nich. Jedzą te oliwki, plują pestkami pod nogi zapóźnionych przechodniów, bo zapada już zmierzch i upał smyrneński, wilgotny i lepki, słabnie nieco. Nagle ten starszy, reb Mordke, zaczyna wykład o duszy. Że jest w istocie potrójna. Najniższa, ta od głodu, zimna i pożądania – to jest nefesz. Mają ją także zwierzęta.

      – Soma – mówi Moliwda.

      Ta wyższa – to duch, ruach. Ona ożywia nasze myśli, sprawia, że stajemy się dobrymi ludźmi.

      – Psyche – powiada Moliwda.

      Trzecia zaś, najwyższa,

Скачать книгу