Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani страница 16
Na Kengtung spadła bezczasowa noc, koc starożytnej ciemności i ciszy. Słychać było jedynie delikatny dźwięk dzwoneczków poruszanych przez wiatr na szczycie wielkiej stupa Ośmiu Włosów. Prowadzeni przez ten odgłos, wspięliśmy się po stoku w świetle księżyca w pełni, który zalewał białe budowle srebrem. Znaleźliśmy otwarte drzwi i kilka godzin spędziliśmy na rozmowie z mnichami, siedząc na cudownej, kwiecistej posadzce Wat Zom Kam, Klasztoru Złocistego Wzgórza. Tego popołudnia kilka samochodów dostarczyło z bliższych i dalszych wsi nowicjuszy. W towarzystwie swych rodzin spali pod ścianami u stóp wielkich posągów Buddy z ich nikłymi, tajemniczymi uśmiechami, które migotały w świetle płomyków. Posągi były odziane w pomarańczowe szaty mnichów, jak gdyby żyły i trzeba je było chronić przed wdzierającą się przez okna nocną bryzą. Nowicjusze, gładko ogoleni chłopcy w wieku mniej więcej dziesięciu lat, okryli się nowymi szafranowymi kocami, które dostali od rodziny na okoliczność inicjacji. Na następne lata ich szkołą miała stać się pagoda: szkoła czytania, pisania i wiary, ale także tradycji, zwyczajów i starodawnych zasad.
Jakaż różnica, myślałem, między dorastaniem w ten sposób – w spartańskich warunkach klasztoru, pod nadzorem Buddy i wychowawców uczących tolerancji, z odgłosem dzwonów w uszach – a dojrzewaniem w takim mieście jak Bangkok, gdzie uczniowie idą do szkoły w opaskach na ustach, które mają je chronić przed spalinami, i słuchawkami od walkmanów na uszach, aby odgrodzić je od ulicznego zgiełku. Jacyż zrozpaczeni ludzie muszą się chować w takich tragicznych warunkach. I co jest lepsze?
Mnisi interesowali się polityką. Wszyscy byli Szanami i nienawidzili Birmańczyków. Dwóch z nich było zwolennikami Khuna Sa, króla narkotyków, który jednak podjął teraz walkę o "wyzwolenie" tych wszystkich, którzy czuli się uciskani.
W roku 1948 pod naciskiem Anglików Szanowie, podobnie jak inne mniejszości, zgodzili się przystąpić do Unii Birmańskiej, pod warunkiem że jeśli będą chcieli, w ciągu pierwszych dziesięciu lat będą mogli się wycofać. Birmańczycy skorzystali jednak z sytuacji, aby usunąć sawbaw i podporządkować sobie Państwa Szanów. Teraz secesja stała się niemożliwa i odtąd Szanowie i Birmańczycy znajdują się w stanie wojny. Armię ranguńską uważa się tutaj za wojsko okupacyjne i często w ten właśnie sposób się ona zachowuje. W roku 1991 kilkuset żołnierzy birmańskich zajęło centrum Kengtung i zrównało z ziemią pałac sawbaw, pod pozorem że w miejscu tym ma stanąć hotel turystyczny, chociaż naprawdę chodziło im tylko o likwidację symbolu niezależności Szanów. W pałacu mieszkał ostatni potomek w linii prostej założyciela miasta. Ich dynastia trwała ponad siedemset lat. Stare fotografie pałacu krążą teraz potajemnie między ludźmi, jak zdjęcia siedziby dalajlamy w Lhasie.
Kiedy opuszczaliśmy pagodę, do świtu było jeszcze kilka minut, tymczasem główną ulicą Kengtung ciągnęła dziwna procesja. Wydawało się, że sunące gęsiego postacie zeszły z kart dawnej księgi antropologicznej; kobiety niosące na plecach drągi, z których końców zwieszały się kosze, mężczyźni z pękami kaczek związanych przy łapach, jeszcze inne kobiety w tanecznych pląsach dotrzymujące kroku tym, które niosły kosze. Różne grupy były ubrane w innym stylu i w innych kolorach. Kobiety Akka miały na sobie spódniczki mini, czarne legginsy i dziwne nakrycia głowy z blaszkami i srebrnymi kuleczkami. Żyrafie kobiety Padaung szły w srebrnych pierścieniach podtrzymujących ich szyje. Kobiety Meo odziane były w czerwono-niebieskie haftowane gorsety, podczas gdy mężczyźni nieśli długie, prymitywne karabiny. To byli ludzie z gór, którzy zeszli zaczekać, aż o szóstej otworzy się jeden z ostatnich fascynujących targów azjatyckich.
Zasiadłszy na drewnianych stołkach Miodowej Herbaciarni, zjedliśmy śniadanie: owoce w cieście, które chłopak zręcznie wyjmował gołymi rękami z rozgrzanego oleju. Maczaliśmy je w skondensowanym mleku. Przy innym ze stojących wzdłuż chodnika stołów Andrew dojrzał swego przyjaciela, syna jednego z lokalnych przywódców plemienia Lua, i zaprosił go, aby przysiadł się do nas. Przed nami przesuwali się ludzie ciągnący na rynek. Zobaczyliśmy mężczyzn odzianych na czarno, każdy z wielką maczetą w bambusowej pochwie u pasa.
– To Wa, dzicy Wa – powiedział z niejakim niesmakiem w głosie przyjaciel Andrew. – Nigdy się nie rozstają z tymi swoimi wielkimi nożami.
Opowiedział nam, jak w dzieciństwie ojciec uczył go, aby zawsze bardzo uważać w kontaktach z Wa. W przeciwieństwie do Wa "cywilizowanych" ci pozostali wierni swej tradycji i po prostu odcinali ludziom głowy. Zaraz przed żniwami, gdy pola pełne są dojrzałego ryżu, dzicy Wa napadają sąsiadów i porywają najchętniej dzieci, aby tą samą kosą, który posłuży potem do żniw, ścinać im głowy.
– Zakopują je na polach w podzięce bogini ryżu. Stają się groźni, ledwie wykroczą poza swoje terytorium; u siebie nie skrzywdzą nikogo. Kiedy ich odwiedzisz, są bardzo mili i gościnni. Trzeba tylko uważać, co dają do jedzenia.
Pewnego razu, mówił przyjaciel Andrew, ktoś zaproszony na obiad u Wa znalazł na talerzu kawałek tatuowanego mięsa. Sugestia zatem brzmiała, że Wa są także ludożercami, a przynajmniej tak utrzymywali ich sąsiedzi, Lua.
Poprosiłem Andrew i jego przyjaciela, aby pomogli mi znaleźć wróżbitę. Jest to zajęcie szeroko uprawiane, a powiada się, że leżąc między dwoma wielkimi jej źródłami – Chinami i Indiami – potrafiło niezwykle umiejętnie spleść obie postacie tajemnej wiedzy i dlatego wróżbici birmańscy są bardzo potężni. Przesąd odegrał wielką rolę w dziejach całego tego regionu. Ponieważ jeden z birmańskich królów gorąco pożądał jednego z siedmiu białych słoni władcy Syjamu – bardzo rzadkich i dlatego magicznych – wybuchła trwająca trzysta lat wojna, w efekcie której Ajodhja została zburzona, a Syjamczycy wznieśli nową stolicę – właśnie Bangkok.
Także w nowszych czasach astrologia i tajemne praktyki były istotne dla panowania Ne Wina i trwania jego dyktatury. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie dostrzega się po przybyciu do Birmy, są osobliwe nominały na banknotach: czterdzieści pięć, siedemdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt. Wszystkie te liczby podzielne przez trzy były uważane przez Ne Wina za szczególnie pomyślne, a Bank Narodowy musiał się podporządkować jego życzeniu.
Podobnie jak Tajlandczycy, także i Birmańczycy nie sądzą, by los był nieodwracalny, że nawet jeśli przepowiednia zapowiada nieszczęśliwe wydarzenie, można go uniknąć. Nie tylko przez gromadzenie zasług, ale także przez spowodowanie wypadku o podobnym charakterze, aby w ten sposób, by tak rzec, zaspokoić wymagania przeznaczenia. Prawdziwym mistrzem takiej strategii był Ne Win. Pewnego razu oznajmiono mu, że krajowi grozi straszliwy głód. Niezwłocznie nakazał więc, aby wszyscy urzędnicy państwowi wraz ze swymi rodzinami przez trzy dni jedli tylko cienką zupkę z korzeni bambusa. Takie odgrywanie głodu miało zapobiec prawdziwemu nieszczęściu i istotnie katastrofa tego typu nie nawiedziła Birmy.
Innym razem jeden z najbardziej zaufanych astrologów przestrzegł Ne Wina, że grozi mu obalenie przez prawicowych zamachowców. Dyktator natychmiast nakazał, aby lewostronny ruch drogowy, pozostałość panowania Brytyjczyków, zamienić na prawostronny. Cały kraj znalazł się w stanie zamętu, skoro jednak zgodnie z przepowiednią nastąpił "prawicowy zamach", udało się w ten sposób uniknąć prawdziwej rewolty.