Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani страница 13
Wszystkim przydarza się zaskakujące uczucie, że zaznaliśmy już tego, o czym skądinąd dobrze wiemy, że przydarza się nam po raz pierwszy, że byliśmy już w miejscach, o których skądinąd wiemy, iż po raz pierwszy stanęła tam nasza stopa. Skąd owo poczucie déjà vu? Z "przedtem"? Tak brzmiałoby wschodnie wyjaśnienie. Ale gdzie byłem w owym "przedtem"? Może gdzieś w Azji; Azji bez betonu, wysokościowców, autostrad. Nad tym rozmyślałem, spoglądając przez okno na nudne, szare ulice Bangkoku, na których zawisł duszący opar wyziewów z tysięcy samochodów.
Tłumaczka mieszkała na przedmieściu; zaoferowałem się, że ją odwieziemy. W tym celu musieliśmy wjechać na fragment autostrady, którego dotąd nie znałem.
– Bardzo niebezpieczne miejsce – powiedziała. – Ludzie ciągle tutaj giną; widzi pan samochody?
W cieniu pod przejściem dojrzałem dwa pikapy z tajskimi napisami, a obok nich mężczyzn w niebieskich kombinezonach.
– Wykradacze zwłok – oznajmiła kobieta i wtedy po raz pierwszy usłyszałem to krążące po Bangkoku słowo, za którym kryła się makabryczna historia.
Zgodnie z powszechnym poglądem duch osoby zmarłej w sposób gwałtowny jest bardzo niespokojny. A jeśli w momencie śmierci ciało zostaje okaleczone, pozbawione głowy, zmiażdżone czy poszarpane, duch jest szczególnie niespokojny i do czasu odprawienia odpowiednich rytuałów zasila armię "wędrownych duchów". Są to złe phii, stanowiące jeden z największych problemów współczesnego Bangkoku. Na tym polega znaczenie wykradaczy zwłok, ochotników z Bangkoku, którzy zbierają po całym mieście ciała ludzi, którzy zginęli śmiercią gwałtowną. Składają fragmenty i odprawiają właściwe obrzędy, aby dusze mogły się oddalić w spokoju i nie mściły się na żywych.
Obok zamordowanych i samobójców najbardziej prawdopodobnymi kandydatami na wędrowne duchy są ofiary wypadków samochodowych. Członkowie owych stowarzyszeń czekają ze swymi pojazdami w miejscach znanych z licznych wypadków, z radiami nastawionymi na częstotliwości policyjne, aby otrzymawszy informację o zdarzeniu, natychmiast zabierać ciała. A spieszyć muszą się bardzo, gdyż to zajęcie okazało się tak zyskowne, że owe stowarzyszenia ostro ze sobą konkurują, aby poskładać jak najwięcej zwłok, za co otrzymują wynagrodzenie. Prawo do ciała ma zasadniczo ten, kto pierwszy zjawi się na miejscu, ale często dochodzi do gwałtownych bójek. Niekiedy zabierani są ludzie jeszcze żywi. Stowarzyszenia reklamują swą działalność, pokazując na wystawach kolorowe, dokładne fotografie obciętych głów i rąk, aby w ten sposób skłonić do jeszcze hojniejszej zapłaty.
Odnosiłem wrażenie, że wieczorem Bangkok staje się miastem, z którego nie ma ucieczki. Pomimo konkurencyjnego zapału stowarzyszeń wykradaczy zwłok liczba gniewnych phii nieustannie rośnie. Nie znajdując ukojenia, wałęsają się i powodują wypadki. Na próżno naczelne dowództwo tajlandzkich sił zbrojnych rozprowadza tysiące butelek święconej wody, aby odwrócić złe spojrzenie od Miasta Aniołów: wydaje się, że aniołowie przeklęli je na zawsze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Żegnaj, Birmo!
W styczniu dowiedziałem się, że władze birmańskie "dla ułatwienia turystyki" zaczęły wydawać wizy wjazdowe na posterunku granicznym w Tachileck, na północ od tajlandzkiego miasta Chiang Mai. Trzeba było zostawić paszport na granicy, zapłacić określoną sumę w dolarach, po czym wolno było spędzić trzy dni w Birmie, z możliwością dotarcia do Kengtung, starożytnego, mitycznego miasta Szanów.
Na pomysł wpadł najwyraźniej któryś z lokalnych dowódców wojskowych, aby zainkasować trochę twardej mamony, mnie to jednak w niczym nie przeszkadzało. Szukałem jakiegoś tematu do pisania, który nie zmuszałby mnie do korzystania z samolotów, a tutaj temat był naprawdę interesujący: z nagła otworzył się region, którego przez ostatnie pięćdziesiąt lat nie udało się spenetrować żadnemu zagranicznemu podróżnikowi. Udając turystę, znowu mogłem odwiedzić Birmę, z której zostałem wyrzucony jako dziennikarz.
Birmańczycy nie zdążyli chyba jeszcze połączyć Tachileck z siecią komputerową, przechowującą informację o wszystkich osobach "niepożądanych", zatem wraz z Angelą i Charles'em Antoine'em de Nerciatem, moim starym kolegą z Agence France Press, postanowiliśmy spróbować szczęścia. Powróciliśmy z bardzo niepokojącą opowieścią: polityczni więźniowie dyktatury militarnej umierali setkami w obozach pracy. Przywieźliśmy zdjęcia młodych ludzi w łańcuchach targających pnie drzewa lub kruszących kamienie na brzegu rzeki. Dzięki tej krótkiej podróży mogliśmy zwrócić uwagę opinii publicznej na ten element dramatu birmańskiego, który inaczej umknąłby niepostrzeżenie. A ja znalazłem się tam przypadkiem, czy raczej za sprawą wróżbity, który kazał mi się wystrzegać latania.
Jest pewien aspekt zawodu reportera, który niezmiennie mnie fascynuje, a zarazem niepokoi: fakty niezarejestrowane nie istnieją. Ileż na świecie wydarza się masakr, trzęsień ziemi, ile tonie statków, wybucha wulkanów, jak wielu ludzi jest prześladowanych, torturowanych, zabijanych. Jeśli jednak nie znajdzie się ktoś, kto to zobaczy, opisze, sfotografuje, to wydarzenia te jakby się zupełnie nie odbyły, cierpienie jakby nie miało znaczenia, miejsca w historii, ta bowiem istnieje tylko wtedy, kiedy ktoś ją opowiada. To smutne, ale takie jest życie. Niewykluczone, że właśnie to przekonanie, iż nawet drobny opis zaobserwowanej rzeczy może stać się zasiewem w glebie pamięci, sprawia, że trzymam się mego zawodu.
Miasta Mae Sai w Tajlandii i Tachileck w Birmie łączy niewielki most. Kiedy przekraczałem go w towarzystwie Angeli i Charles'a Antoine'a, poczułem znowu falę podniecenia – tak przyjemnego, a zarazem coraz rzadszego z wiekiem – bo oto znowu miałem stanąć, gdzie kiedyś już byłem, i być może coś tutaj odkryć. Kiedyś była to zakazana granica. Powiadano, że o kilkaset metrów od niej na terytorium Birmy znajduje się rafineria heroiny. Przez dobrą lornetkę można było rozpoznać napis po angielsku: "Obcokrajowcy! Wstęp wzbroniony! Przekroczenie tego punktu grozi śmiercią przez zastrzelenie!". Dzisiaj zamiast niego widnieją złote litery: "Turyści! Witajcie w Birmie!".
Także więc i Birma uległa powszechnemu losowi. Przez trzydzieści lat się opierała, chcąc w izolacji stąpać własną drogą, ale ostatecznie jej się to nie udało. Wydaje się, że nie uda się to żadnemu krajowi. Od Chin Mao, przez Indie Gandhiego, po Kambodżę Pol Pota – wszystkie eksperymenty z autarkicznym, niekapitalistycznym rozwojem o narodowym charakterze skończyły się niepowodzeniem. Czy bardziej klęską, gdyż kosztowały życie milionów ludzi.
Eksperyment birmański miał przynajmniej ładną nazwę: "birmańska droga do socjalizmu". Wymyślił ją generał Ne Win, który objął władzę w roku 1962 i zaprowadził dyktaturę wojskową. Zaoszczędzić chciał Birmie z jednej strony – ostrości reżimu komunistycznego, który panował w Chinach, z drugiej – materialistycznych oddziaływań w stylu amerykańskim, które mocno zapuszczały korzenie w Tajlandii. Ne Win zamknął kraj, znacjonalizował handel i uwięził przeciwników, twierdząc, że tylko w ten sposób można ochronić czysto birmańską cywilizację. W pewnym sensie miał rację, co do jakiegoś stopnia sankcjonowało jego dyktaturę. W rękach Ne Wina Birma istotnie zachowała tożsamość. Trwały dawne tradycje, kwitła religia, a życie czterdziestu pięciu milionów mieszkańców nie zostało wessane w wir industrializacji, urbanizacji i bezmyślnego naśladowania Zachodu. Za sprawą takich czynników Tajlandia na przykład przeżyła intensywny rozwój,