Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani страница 8
Uświadomiłem to sobie, gdy zmęczeni długim popołudniem na Równinie Dzbanów na noc zatrzymaliśmy się w zajeździe bez elektryczności i wody. Zaczęliśmy rozmawiać o komunistach: gdziekolwiek się zjawili, czy to w Chinach, czy w Kambodży, zaczynali od niszczenia lokalnych tradycji. Pod hasłem walki z zabobonami eliminowali wróżbitów i zakazywali starych obyczajów i ceremonii. Spytałem Claude'a, jak było z Pathet Lao. Opowiedział mi, co mu się przydarzyło przed kilkoma laty.
Wientian, niedziela 1985 roku. Claude wraz z rodziną postanowił zrobić piknik na brzegu Mekongu. Jedna z jego małych kuzynek rozchorowała się i zostawiono ją w domu, ale tak zaczęła rozpaczać, że nie mieli żadnego wyjścia: musieli wziąć ją ze sobą.
Znaleźli odpowiednie miejsce, dorośli wzięli się do jedzenia, a dzieci zaczęły się pluskać w wodzie. I dopiero kiedy wszyscy zaczęli się zbierać do powrotu, zorientowali się, że dziewczynka gdzieś zginęła. Szukali jej wszędzie, ale bez skutku. Zdesperowani skontaktowali się ze słynnym jasnowidzem; wprowadził się on w trans, a potem oznajmił: "W następny piątek za piętnaście czwarta po południu idźcie na zakręt rzeki i tam ją znajdziecie przed pagodą. Będzie miała dwa siniaki, jeden pod pachą, drugi na piersi". Rodzina postąpiła zgodnie z jego wskazaniem i o oznaczonej godzinie zobaczyli płynące rzeką ciało dziewczynki.
Claude wyjaśnił mi, że jasnowidz nawiązał kontakt z Duchem Rzeki i poprosił go, aby oddał ciało dziecka w zamian za ofiarę z siedmiu kurczaków i prosięcia. Problem rodziny polegał na tym, jak teraz przekazać Duchowi obiecaną ofiarę. Był to czas największej brutalności komunistów. Wszędzie pełno było szpicli i Claude bał się zorganizować ceremonię. Poszedł po radę do bardzo wysoko postawionego funkcjonariusza partyjnego. Ten, wysłuchawszy go, odpowiedział: "Koniecznie musi pan złożyć przyrzeczoną ofiarę. Obietnicy złożonej Duchowi Rzeki nie wolno złamać". I poinformował Claude'a, że ilekroć podczas wojny oddział Pathet Lao przekraczał Mekong, ostatni żołnierz odwracał się i wołał coś do nieistniejącego następcy. Duch Rzeki zazwyczaj zabiera ostatniego z szeregu, więc partyzanci chcieli go w ten sposób oszukać. "Dzisiaj jest to już regulaminowy obowiązek dla wszystkich oddziałów przekraczających rzekę", zakończył Claude1. Bardzo przyjemna była sugestia, że w Laosie nawet marksiści-leniniści pozostawali przede wszystkim Laotańczykami i na swój sposób trwali poza czasem.
Nazajutrz pojechaliśmy dżipem na północ. Teren wokół Równiny Dzbanów należał do najbardziej zniszczonych przez amerykańskie lotnictwo. Dawnej stolicy już nie było: została unicestwiona w dywanowych nalotach B-52. Powstające obok Phongsovane to jak dotąd tylko gromadka drewnianych ruder.
Chroniąc się przed bombami, ludzie przez długi czas żyli tu w pieczarach. Teraz odbudowują swoje wioski, wykorzystując do tego wszystkie materiały, jakie zostawiła po sobie wojna. Łuski po bombach kasetowych – gigantyczne jaja pękające w powietrzu i wyrzucające setki morderczych min-pułapek – wykorzystują do budowy ogrodzeń i na koryta dla bydła; łuski po pociskach artyleryjskich służą jako pojemniki na wodę.
– Ile ma pani lat? – spytałem kobietę na targu w Phongsovane. Popatrzyła na mnie zdziwiona. – Kiedy się pani urodziła?
Wzruszyła ramionami.
– Przed wojną – odrzekła.
Nie było jasne przed którą. W ludzkiej pamięci w Laosie nieustannie toczy się wojna.
O czterdzieści pięć kilometrów od Phongsovane rozdroże: jedna droga idzie na wschód ku Wietnamowi i portowi Vinh, druga podąża dalej na północ ku dawnej stolicy powstańczej Sam Neua i granicy z Chinami. O dziesięć kilometrów dalej wzdłuż tej drugiej znajduje się jaskinia Tam Piu. Można tam dotrzeć tylko na piechotę, idąc brzegiem niewielkiego strumyka. Na polach nadal znajdują się niewybuchy; wokół pustka.
W połowie białawego skalnego zbocza widać duży, czarny, półkolisty otwór. Nad łąką unosi się słodki zapach świeżych kwiatów, ale Laotańczycy nie chcą iść dalej z nami, gdyż czują woń śmierci. Idziemy dalej zarośniętą ścieżką, aż wreszcie docieramy do wejścia jaskini. Skała wokół poczerniała od ognia, widać też ślady fosforu i dziury po kamiennych odłamkach, ciśniętych przez eksplozję, która zdemolowała pieczarę i zepchnęła w dół wielkie głazy. Dokoła szczątki: zwęglone resztki sprzętów kuchennych, maszyny do szycia, jakieś trudne do rozpoznania fragmenty.
Była to jedna z najsłynniejszych jaskiń, w jakich ludzie żyli podczas wojny. Tutaj, pośród gór, nie mogły ich sięgnąć bomby z B-52. Ale w roku 1968 T-28, mały samolot używany przez proamerykańskie wojska rządowe, wypatrzył wejście do jaskini i wystrzelił w tym kierunku rakietę fosforową. Eksplozja we wnętrzu jaskini miała straszliwe skutki. Zginęło ponad czterysta osób; nikt nie przeżył.
O jakieś trzydzieści metrów od wejścia podłoga się obniżała i tylko w świetle latarki mogłem cokolwiek dostrzec. Zorientowałem się, że stąpam po kościach; sądząc po wielkości – w wielu przypadkach dziecięcych. W absolutnej ciszy zdało mi się, że słyszę stłumiony, jakby dochodzący zza zasłony, krzyk zabitych. Myślałem o radykalnie różnych perspektywach: pilot podekscytowany i dumny z siebie trafił idealnie, w środku piekło, rozpaczliwe wycie tych, którzy usiłowali dopaść wyjścia, co im się nigdy nie udało.
Zapewne byłem bardzo poruszony i stąd te wszystkie wrażenia, ale czy na pewno wielka tragedia, dramat jak ten, który się tu rozegrał, nie osadza się jakoś w powietrzu, w ziemi? Czy to, co Rzymianie nazywali spiritus loci, nie oznacza właśnie trwających w danym miejscu pozostałości jakiegoś wyjątkowego wydarzenia?
W drodze powrotnej napotkaliśmy gromadkę dzieci, które z pnia bananowca odkrawały koła do swego wyimaginowanego samochodu.
– Byłyście tam kiedyś? – spytałem, wskazując wejście do jaskini.
Odskoczyły ode mnie przerażone.
– Nie! – wykrzyknęły. – Tam nie wolno chodzić! Tam jest strasznie, tam są phii!
Duchy, upiory.
Na Zachodzie miejsce to nazwano by zapewne Jaskinią Męczenników i co roku odbywałyby się uroczystości ku czci ich pamięci. O zdarzeniu tym opowiadano by w szkołach. Historia w Laosie ma inne znaczenie. Tam, w pieczarze, nie ma szczątków krewnych i znajomych, natomiast duchy nasyciły skałę skowytem, przerażeniem, cierpieniem, od których trzeba trzymać się z daleka.
Dla miejscowych powiązanie przyczyny i skutku jest inne niż dla nas. Na krótko przede mną okolice Równiny Dzbanów badała grupa amerykańskich ekspertów, którzy przez kilka tygodni szukali MIA (Missing in Action), pilotów, których zestrzelono podczas wojny, ale których śmierć nie została jednoznacznie potwierdzona. Kopali w dżungli, przesiewali ziemię w poszukiwaniu kości, a wieczory spędzali w Phongsovane. Laotańczycy nie okazywali im żadnej wrogości; nikt nie zamierzał im pokazywać dzieci, które jeszcze dziś rodzą się zdeformowane z powodu substancji chemicznych, którymi Amerykanie skazili kraj ćwierć wieku wcześniej.
Jedno z nich trzymała w ręku żona fotografa z Phongsovane: trzylatek z wielką kwadratową głową i dłońmi, których palce były ze sobą zrośnięte. "Karma", powiedziała po buddyjsku, wiążąc tragedię dziecka z jakimś grzechem popełnionym w poprzednim życiu.
Aby
1
Claude zginął w 1996 roku, gdy został napadnięty, jadąc do Luang Prabang.