Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani страница 6
Laos był idealnym miejscem na psychiczne przygotowanie się do rozbratu z lataniem, a także by w jakiś sposób usytuować się poza czasem. Laos od lat instynktownie starał się robić właśnie to. Bez dostępu do morza, otoczony nieprzebytymi górami oddzielającymi go od Chin i Wietnamu, od Tajlandii odgrodzony jest Mekongiem, którego brzegi spina tu tylko jeden most. Na przekór wojnom, inwazjom i presji sąsiadów Laosowi udało się zachować pradawny, jemu właściwy rytm życia i nawet jeśli kalendarz informuje, że jest wiek dwudziesty, umysły Laotańczyków trwają w swojej epoce, której nie zamierzają opuszczać.
Tajlandczycy doprowadzili do swego brzegu Mekongu autostrady i na tysięczne sposoby sugerowali Laotańczykom, że jeden porządny most da im dostęp do tajlandzkiego systemu komunikacyjnego i połączy ich bezpośrednio z Bangkokiem, z którego napływać będą turyści obładowani dolarami. Laotańczyków to nie przekonywało. "Nie, dzięki – odpowiadali. – Nie trzeba nam takiego mostu. Chcemy żyć po swojemu".
Tyle że to życie niestety powoli zanika. Nie dlatego, że Laotańczycy znienacka zmienili zdanie, lecz dlatego, że w naszych czasach kraj, który znajdzie się na rozdrożu między modernizacją cum destrukcją a izolacją, która pozwoliłaby zachować tożsamość, nie ma w istocie wyboru, gdyż ten w jego imieniu został już dokonany przez innych. Biznesmeni, bankierzy, eksperci z organizacji międzynarodowych, urzędnicy ONZ i głowy światowych rządów są zagorzałymi propagatorami "rozwoju" za wszelką cenę. Zgodnie opowiadają się za misją, którą bez specjalnej przesady można określić słowami amerykańskiego generała w Wietnamie – generał po zrównaniu z ziemią wioski okupowanej przez Wietkong oznajmił dumnie: "Musieliśmy ją zniszczyć w imię jej ocalenia!".
I to właśnie dzieje się z Laosem: aby ocalić kraj od zacofania, niszczą go nowi misjonarze materializmu i rozwoju gospodarczego. Najcięższy cios zadali Australijczycy. Powodowani najszlachetniejszymi intencjami, zbudowali wielki most na Mekongu. Samych Laotańczyków nic to nie kosztowało – z wyjątkiem dziewiczości. Z natury podejrzliwi wobec wszystkich nowości i modernizacji natychmiast nazwali go "mostem AIDS".
W głębi serca Laotańczycy należą do przeszłości i tylko za sprawą przypadku, który umieścił ich kraj w centrum Indochin, zostali zmuszeni do uczestnictwa w przemocy współczesnego świata, za co zapłacili wysoką cenę. Aby móc wspierać Wietkong w Wietnamie Południowym, Chińczycy przez dżunglę Laosu poprowadzili Szlak Ho Chi Minha. Chcący go zamknąć Amerykanie w sekretnych bombardowaniach zrzucili na Laos więcej bomb, niż ich spadło podczas drugiej wojny światowej na Niemcy i całą okupowaną przez nie Europę: dwa miliony ton materiałów wybuchowych.
Nawet teraz, gdy nastał już pokój, położenie geograficzne nie pozwala Laosowi i jego mieszkańcom żyć zgodnie ze swymi chęciami, kraj stał się bowiem pomostem między Tajlandią a Chinami, dwoma potężnymi sąsiadami wręcz opętanymi ideą postępu.
Nadal jednak wystarczy znaleźć się na terenie Laosu, by natychmiast poczuć w powietrzu jakąś osobliwą poetyckość. Długie dni toczą się powoli, a z ludzi promieniuje spokojna słodycz, jaką trudno znaleźć gdziekolwiek indziej w Indochinach. Francuzi, znawcy ludzi, którymi rządzili, zwykli mówić: "Wietnamczycy sadzą ryż, Khmerowie się temu przyglądają, a Laotańczycy słuchają, jak rośnie".
Po raz pierwszy znalazłem się w Laosie w roku 1972. Na małym balkonie hotelu Constellation w Wientianie blond hippiska paliła tak mocnego dżointa z marihuany, że zapach rozchodził się na wiele metrów dokoła. Na mój widok szepnęła: "Pamiętaj, Laos to nie jest miejsce, to stan umysłu".
Słowa te dobrze zapadły mi w pamięć i dwadzieścia lat później chciałem odwiedzić Laos, zanim także i on stanie się "miejscem", podobnie jak inne zalanym światłem neonów, pełnym plastiku i betonu. Miałem po temu także dwoisty pretekst dziennikarski: po pierwsze, otwarcie Szlaku Ho Chi Minha dla turystów, po drugie, budowa wielkiej transazjatyckiej autostrady łączącej Singapur z Pekinem. Po zbudowaniu mostu na Mekongu część laotańska miała biec przez starą królewską stolicę Luang Prabang, przepoławiając jedną z najbardziej spokojnych i romantycznych okolic w Azji, oazę dawnego czaru Orientu, jakich niewiele już zostało.
Luang Prabang okazało się nadal równie fascynujące, jak kiedyś: leży w bujnej zielonej dolinie, a otaczają je szczyty jakby nakreślone pędzlem chińskiego malarza, między nimi zaś największe wrażenie robi Wat Pusi, na którego stoku schodzącym do Mekongu przycupnęły w wieczystym skupieniu przepiękne świątynie.
O zmierzchu raz jeszcze zobaczyłem mnichów schodzących ku głównej, wybrukowanej ulicy miasta, aby przyjmować jadło od klęczących na chodnikach mieszkańców. I oto ta właśnie ulica miała stać się fragmentem gigantycznej autostrady. Dowiedziałem się, że na szczęście niektórzy z mieszkańców znaleźli odwagę, by się sprzeciwić, i same władze opowiedziały się za alternatywnym rozwiązaniem. Czy zatem Luang Prabang zostało uratowane? Nie do końca; nikt nie sprzeciwił się innemu planowi, zgodnie z którym obecne skromne lądowisko miało zostać przekształcone w wielki port lotniczy zdolny przyjmować jumbo jety pełne turystów.
Cóż za straszliwym wynalazkiem jest turystyka, jedna z najbardziej złowrogich gałęzi przemysłu! To za jej sprawą cały świat stał się jednym wielkim parkiem rozrywki, bezgranicznym Disneylandem. Już wkrótce zaczną tu lądować nowi najeźdźcy, żołnierze cesarstwa konsumpcjonizmu zbrojni w nienażarte aparaty fotograficzne i kamery wideo, którzy odrą ten kraj z naturalnej magii.
Azjatycki starzec, widząc wymierzony w siebie obiektyw, odwraca się, kryjąc twarz, gdyż boi się, że aparat pozbawi go czegoś bardzo osobistego, czego już nigdy nie odzyska. I czy aby nie ma racji? Czy aby dziesiątki tysięcy zdjęć zrobionych przez znudzonych turystów nie odarły naszych świątyń ze świętości, a pomników z patyny wielkości?
Tybet, broniąc swej duchowości przez stulecia, szczelnie chronił swe granice i dzięki temu zachował bardzo niezwykłą aurę. Czar zabiła inwazja Chińczyków, dokonana rzecz jasna w imię modernizacji. Jedna z najgorszych informacji, jakie ostatnio wyczytałem, była taka, że Chińczycy, aby ułatwić (jakżeby inaczej) ruch turystyczny, "zmodernizowali" oświetlenie Potali, pałacu-świątyni dalajlamy, i umieścili na nim neony. To nie przypadek: neon zabija wszystko, łącznie z bogami, a wraz z ich śmiercią umiera też tożsamość Tybetu.
Wybitny japoński pisarz Junichiro Tanizaki, w poruszających słowach mówiąc o odchodzeniu dawnej Japonii, opłakuje cienie, które decydowały o atmosferze i duchu tradycyjnych domów z drewna i papieru. Właśnie jeśli chodzi o atmosferę, o ducha, wnętrze Potali było ciemne. Trzeba je przemierzać w półmroku, by w chwiejnym blasku lamp maślanych na pół widzieć, na pół domyślać się grymasów na twarzach potworów i zamyślonych uśmiechów Buddy. Neon niczego nie ukrywa, podcina skrzydła każdemu, kto marzy o wzlotach ducha.
Na początku tego stulecia Pierre Loti, niepewny niczym pielgrzym, na wozie ciągniętym przez czarne woły dotarł do Angkoru w Kambodży, by tu zaznać gościnności klasztornych mnichów. Dwadzieścia lat później biuro Cooka organizowało wycieczki po ruinach, zwieńczone występami tanecznymi i sprzedażą stuletnich kamieni jako okolicznościowych pamiątek.
Człowiek, który w roku 1860 odkrył Angkor dla reszty ludzkości – i turystów – zapłacił za to życiem. Niewiele osób wie, że jego grób znajduje się na wschód od Luang Prabang. Chciałem z uszanowaniem pokłonić się mogile tego ryzykanckiego naukowca, którego historia zawsze mnie